Site icon NFL Blog

Wild Card Round, część I

Dopiero liznęliśmy playoffów, a już mieliśmy dwa mecze rozstrzygnięte w sumie trzema punktami, niesamowity comeback, bohaterów powracających z nicości i drużynę, która przełamuje swoją największą słabość w historii.

 

Kansas City Chiefs – Indianapolis Colts

Colts wyszli na drugą połowę i odbierali kickoff. W pierwszej akcji Andrew Luck rzucił INT. Półtorej minuty później Chiefs zanotowali kolejne przyłożenie i wyszli na 28-punktowe prowadzenie. Według kalkulatora Advanced NFL Stats Colts mieli w tym momencie tylko 4% szans na zwycięstwo. A jednak im się udało, a 28-pukntowy comeback jest drugim najwyższym w historii playoffów NFL i ustępuje tylko 32-punktowemu comebackowi, którego dokonali w 1993 r. Bufflo Biills przeciwko Houston Oilers (dziś Tennessee Titans).

W pierwszej połowie Chiefs dominowali. Już w pierwszej serii ofensywnej wstrząśnienia mózgu doznał Jamaal Charles i podejrzewam, że kompletnie zburzyło to plan przygotowany przez sztab Andy’ego Reida. Jednak wobec braku lidera ofensywy ciężar gry na swoje barki wziął Alex Smith i robił to naprawdę świetnie. Znajdował podaniami swoich partnerów (w sumie ośmiu różnych reciverów na 378 jardów), a dwa długie podania z pierwszej kwarty, które kompletnie rozmontowały defensywę Colts były najwyższej klasy. Potrafił jednak również zdobyć brakujące jardy biegiem (57 jardów w ośmiu próbach), a także zaliczyć niekonwencjonalne zagranie, kiedy jego drużyna tego potrzebowała.

Sporo w tym zasługi jego linii ofensywnej, która przez cała pierwszą połowę stanowiła zaporę nie do przejścia i skutecznie utrzymywała w ryzach Roberta Mathisa, tegorocznego lidera w liczbie sacków.

Jakim cudem Chiefs zawalili takie prowadzenie? Po pierwsze kontuzje. W czasie meczu do Charlesa dołączyli jego zmiennik Knile Davis, WR Donnie Avery i kluczowy CB Brandon Flowers. Zwłaszcza widać było brak tego ostatniego. Jednak przede wszystkim nie potrafili znaleźć sposobu na Andrew Lucka i T.Y. Hiltona.

Po meczu w studiu NBC Rodney Harrison (były safety Chargers i Patriots) miał uzasadnione zastrzeżenia do sztabu trenerskiego Chiefs. Wiadomo było, że jedynym poważnym zagrożeniem wśród reciverów Colts jest Hilton. Jakim więc cudem młody WR złapał 13 piłek na 224 jardy i 2 TD?

Tego wszystkiego Colts dokonali mimo aż czterech strat przy zaledwie jednej Chiefs. Indianapolis to drużyna, która w ciągu szesnastu meczów straciła piłkę tylko czternaście razy. Wczoraj Andrew Luck posłał trzy piłki w ręce rywali (i nie ma okoliczności łagodzących, to były trzy paskudne błędy quarterbacka), a Trent „Bust” Richardson zgubił piłkę za pierwszym razem, kiedy jej dotknął. I tak, zgubił, to nie była dobra akcja w defensywie. Po prostu profesjonalny RB nie potrafił utrzymać piłki w rękach.

Ale wróćmy do Lucka. Jeśli nie liczyć tych trzech INT, zagrał naprawdę wielki mecz. Podał na 443 jardy i cztery przyłożenia. Genialnie wprost nawigował w kieszeni, unikając pass rushu Chiefs. Kiedy było trzeba zdobywał niezbędne jardy biegami. I w najważniejszych momentach wykonywał kluczowe akcje, takie jak to przyłożenie, po którym Mike Maycock zareagował okrzykiem „Oh My God”, a moją pierwszą myślą było nieco mniej pobożne „k…, niemożliwe”.

Andrew Luck dopisał kolejny rozdział do swojej zaczynającej się legendy. Statystycznie nie wypada najlepiej, ale pomyślcie tylko jak słabą grupę reciverów ma do dyspozycji i co jest w stanie z nimi zdziałać. Colin Kaepernick ma defensywę i Franka Gore’a (nie wspominając o Davisie i Crabtreem), Russel Wilson ma defensywę i Marshawna Lyncha. Andrew Luck dźwiga cała drużynę na barkach i choć czasem podejmuje zbyt duże ryzyko, to jednak jestem dla niego pełen podziwu po wczorajszym spotkaniu. Jak weteran nie tracił głowy po błędach i złych zagraniach. Zamiast tego wyszedł i poprowadził swoją drużynę do nieprawdopodobnego comebacku.

Colts zagrają w drugiej rundzie playoffów, ale wciąż nie znają rywala. Jeśli w dzisiejszym meczu wygrają Chargers, Luck i spółka pojadą do Nowej Anglii. Jeśli wygrają Bengals, to Colts pojadą do Denver na spotkanie z klubową legendą, Peytonem Manningiem.

 

New Orleans Saints – Philadelphia Eagles

O ile pierwszy mecz, który miał być batalią defensywną, został zdominowany przez ofensywę i efektowne przyłożenia, o tyle spotkanie dwóch ofensyw z pierwszej piątki ligi zmieniło się w zaciętą walkę w obronie. W pierwszej połowie padło tylko jedno przyłożenie, a obie drużyny zdobyły w sumie 13 punktów.

Saints zagrali futbol, który rzadko z nimi kojarzymy. Siłowa dominacja na linii wznowienia akcji i konsekwentna gra dołem. Znakomicie spisała się linia ofensywna, która dawała Breesowi mnóstwo czasu i torowała drogę biegaczom Saints. Drużyna z Luizjany zakończyła mecz ze 185 jardami po ziemi. Aż 97 było dziełem Marka Ingrama, który spisuje się znacznie poniżej oczekiwań odkąd Saints wzięli go w pierwszej rundzie draftu 2011, ale w sobotnim pojedynku zagrał naprawdę znakomicie.

Brees w pierwszej połowie kontynuował wyjazdowy trend z reszty sezonu. Mimo dobrej postawy o-line grał bardzo słabo i posłał dwie piłki w ręce Eagles. Jednak w drugiej połowie skutecznie dyrygował ofensywą, po mistrzowsku wykonywał QB sneaki i wyprowadził swój zespół na prowadzenie. I wówczas zdarzyło się coś, co niemal odmieniło losy meczu. Dominujący Saints stracili CB Keenana Lewisa, który do tej pory całkowicie wyłączał z gry DeSeana Jacksona. Lewis doznał jakiegoś urazu głowy i choć awanturował się za linią boczną, lekarze nie pozwolili mu wrócić do gry.

W efekcie słabo do tej pory grający Nick Foles i ofensywa Eagles złapali wiatr w żagle. Jackson złapał trzy piłki na 53 jardy i wymusił kosztowne pass interference. Kryjący go drugoroczniak Corey White nie mógł liczyć na pomoc, bo po drugiej stronie równie katastrofalnie spisywał się debiutant Rod Sweeting. I nagle mecz, nad którym Saints mieli kontrolę, zaczął im się wymykać z rąk, gdy podanie Folesa do Zacha Ertzta wyprowadziło gospodarzy na prowadzenie.

Jednak wówczas Saints zmontowali swoją najlepszą serię ofensywną tego dnia, jak nie tego sezonu. Najpierw Darren Sproles w kluczowym momencie wykonał 39-jardową akcję powrotną, na koniec której został zatrzymany nielegalnym horse collar tackle, co w efekcie dało Saints start w okolicy linii środkowej na 4:44 do końca meczu. Absolutnie cały stadion wiedział, że Saints będą biegali z piłką. Na dziewięć akcji biegli osiem razy. A mimo to zdobywali konsekwentnie pierwsze próby, dwie dzięki sneakom Breesa. W efekcie bardzo skutecznie zużyli cały czas do końca meczu, a Shane Graham kopnął zwycięskiego FG z 32 jardów, gdy na zegarze pozostały same zera.

Nie był to może ładny mecz. Żaden z występujących w nim graczy nie pobił rekordów. Ale zespołowo Saints zagrali tak, jak zagrać powinni i wygrali pierwszy wyjazdowy mecz playoffów w historii klubu. Teraz jadą do Seattle. Dwa lata temu Seahawks, którzy skończyli sezon zasadniczy z bilansem 7-9, sensacyjnie pokonali tam broniących tytułu Saints. Tym razem to gospodarze będą zdecydowanymi faworytami, a ewentualna wygrana Saints byłaby jedną z największych sensacji w tym sezonie, a może nawet w historii ligi.

 

Zobacz też:

Wild Card Round, część II

Exit mobile version