Site icon NFL Blog

Divisional Round, część I

Nie było niespodzianek. Patriots i Seahawks pewnie awansowali do finałów swoich konferencji, choć Seahawks niepotrzebnie dopuścili do nerwowej końcówki.

 

New Orleans Saints – Seattle Seahawks

Przez 58 minut Seahawks grali najlepszy defensywny futbol jaki w życiu widziałem. W pierwszej połowie nie pozwolili Drew Breesowi na podanie nawet na 50 jardów. To najgorszy wynik Breesa od jego debiutu w uniformie Saints w 2006 r. Kompletnie wyłączyli z gry Jimmiego Grahama, który przed meczem kilka razy starł się werbalnie z graczami Seahawks, ale na boisku został kompletnie zdominowany. Secondary zagrała świetny mecz, zarówno pod względem krycia reciverów, jak i przecinania podań. A mogło być jeszcze lepiej, bo upuścili dwa INT Breesa, przy czym drugie przeleciało przez ręce obrońcy i skończyło się 52-jardowym zyskiem Saints.

Udało im się nawet wymusić na drugiej najrzadziej tracącej piłki ofensywie w NFL dwie straty. W statystykach meczowych pojawi sie tylko fumble Marka Ingrama z pierwszej połowy, ale w drugiej połowie Seahawks odzyskali jeszcze piłkę zgubioną przez Khiry’ego Robinsona, tyle że sędziowie mylnie orzekli, że Robinson został wcześniej powalony na ziemię.

Oczywiście Saints nie zostali zamknięci na własnej połowie. To nie ten poziom rywalizacji. Ale kiedy przychodziło do kluczowych akcji w defensywie, trzecich i czwartych prób, to Seahawks niemal zawsze stawali na wysokości zadania. Saints skutecznie wyegzekwowali zaledwie 3/12 trzecich prób i 1/3 czwartych.

Defensywa załamała się tylko dwa razy w czasie całego meczu. Raz na przełomie trzeciej i czwartej kwarty, kiedy Drew Brees poprowadził znakomitą serię ofensywną, zaliczył podanie na TD do Marquesa Colstona, a potem NO skutecznie wyegzekwowali dwupunktowe podwyższenie i nagle zrobił nam się mecz z różnicą jednego posiadania piłki (osiem punktów). Drugi raz miał miejsce pod koniec meczu.

I właśnie końcówka to jedna z dwóch rzeczy, o które można mieć pretensje do sztabu trenerskiego Seahawks, który poza tym ustawił zespół znakomicie. Seahawks właśnie wyszli na 13-punktowe prowadzenie po kolejnym fantastycznym biegu Marshawna Lyncha. I nagle ich defensywa schowała kły i pazury i przeszła w „prevent mode”. Tzw. „prevent defense”, czyli w wolnym tłumaczeniu „obrona zapobiegawcza” ma w teorii oddawać krótkie zyski jardowe w zamian za zapobieganie „big plays” i zjadanie zegara. Nienawidzę tego konceptu, głównie dlatego, że on nie działa. Popatrzcie na wczorajszy mecz. Gdy tylko Seahawks przestali grać agresywnie w obronie, Brees krótkimi podaniami przemaszerował całe boisko w dwie minuty, a po drodze przydarzyła się jeszcze Saint kara ofensywnego PI. Jasne, zostało tylko 26 sekund, ale po co stawiać cały sezon na tak niepewną kartę jak onside kick? I oczywiście najlepszy teoretycznie reciver Seahawks wypuścił z rąk piłkę na miarę finału NFC.

Na szczęście dla Seahawks kompletnego zaćmienia umysłowego doznał Marques Colston. Na siedem sekund przed końcem meczu złapał piłkę od Drew Breesa na 36 jardzie tuż przy linii bocznej. Zamiast wyjść za boisko i dać swojemu rozgrywającemu szansę na „Zdrowaśkę”, Colston zrobić coś tak głupiego:

Trochę mi go szkoda, bo zagrał naprawdę dobry mecz: złapał 11 piłek na 144 jardy i TD, najlepiej ze wszystkich reciverów w meczu, ba, to on właśnie odzyskał onsiade kick, ale przez cały offseason będzie słyszał tylko o tej idiotycznej akcji, która, prawdę mówiąc, nie powinna przydarzyć się takiemu weteranowi w tak kluczowym momencie.

Wyobraźcie sobie jednak, że Colston wyszedł na aut, a Zdrowaśka Breesa dotarłaby do celu, dając Saints zwycięstwo. Pete Carroll musiałby się naprawdę gęsto tłumaczyć z gry ofensywy. Właściwie poza Marshawnem Lynchem ofensywa Seattle nie istniała. Jasne, swoją „WTF Play” miał Russel Wilson, miał ją też Percy Harvin. Ale po zejściu tego drugiego ze wstrząśnieniem mózgu gra podaniowa Seahawks niemal całkowicie umarła. Poza jedną serią ofensywną w czwartej kwarcie Seahawks nie byli w stanie zdziałać absolutnie nic. Russel Wilson i spółka powinni postawić za ten mecz defensywie naprawdę duży kufel piwa (oczywiście po sezonie), bo w wypadku porażki wina byłaby po ich stronie. W trzeciej kwarcie w 12 ofensywnych akcjach Wilson wykonał 3 niecelne podania i został raz zsackowany. W czwartej miał skuteczność 2/5, ale należą mu się bonusowe punkty za podanie do Douga Baldwina, które poprzedziło drugie przyłożenie Lyncha. Niemniej jednak na finał NFC może to nie starczyć.

Saints mają za sobą sezon wzlotów i upadków. Na pewno poszli w tym roku w dobrym kierunku. Obrona i odnaleziona w końcówce sezonu gra biegowa powinny procentować w przyszłym sezonie.

Seahawks zagrają w finale konferencji dopiero po raz trzeci w historii klubu liczącej sobie 38 lat. Ostatni raz miało to miejsce w 2005 r., gdy w finale konferencji pokonali Panthers, po czym przegrali ze Steelers w Super Bowl XL.

 

Indianapolis Colts – New England Patriots

To byli naprawdę vintage Patriots. Solidna obrona, fizyczna gra biegowa i szczypta geniuszu Toma Brady’ego, ale bez przesady. To strategia, która doprowadziła ich do trzech tytułów mistrzowskich na początku ubiegłej dekady. Oczywiści z zachowaniem proporcji, bo obecna defensywa jest jedną jak nie dwie klasy słabsza od formacji dowodzonych przez Williego McGinesta, Teddy’ego Bruschiego i Rodneya Harrisona. Niemniej jednak wczorajsi Patriots byli zupełnie inną drużyną niż ekipa, która od 2007 r. biła wszystkie możliwe rekordy podaniowe i budowała swoją tożsamość na Tomie Bradym i grupie jego świetnych reciverów.

Patriots spisywali się znakomicie, zwłaszcza w drugiej połowie. O-line początkowo miała trochę problemów z chronieniem Toma Brady’ego, ale potem kompletnie zdominowała mecz, tworząc gigantyczne autostrady, którymi RB Pats spokojnie zdobywali kolejne jardy. LeGarrette Blount zaliczył kolejny fenomenalny wprost występ. Przebiegł 166 jardów w 24 próbach (prawie 7 na próbę!) i zaliczył 4 TD (obie wartości to playoffowy rekord drużyny). Do tego urwał się na fenomenalny 73-jardowy bieg, który ostatecznie przetrącił kręgosłup Colts.

Dzielnie wspierał go Stevan Ridley, który dołożył 52 jardy i 2 TD. Pats zdobyli 43 punkty, a Tom Brady miał bezpośredni udział przy 2 (słownie:dwóch), kiedy trzymał Gostkowskiemu piłkę przy extra pointach.

Nie chcę przez to powiedzieć, że Brady zagrał źle. Zaliczył kilka dobrych podań, choć miał też serię sześciu niecelnych z rzędu i mało brakowało, a rzuciłby INT w end zone w końcówce meczu. Jednak w tym spotkaniu rola Brady’ego nie była pierwszoplanowa, mimo to jeden z najlepszych QB w historii schował ego do kieszeni i robił swoje.

Muszę jednak powiedzieć, że nawet kiedy Patriots wyszli na 21-punktowe prowadzenie na początku czwartej kwarty nie czułem się zbyt pewnie. Przecież po drugiej stronie był Andrew Luck! Facet miał znikome wsparcie, pass rush Patriots, który w drugiej połowie dyszał mu na kark właściwie w każdej akcji, a on i tak zdołał wykonać kilka podań, po których opadały szczęki. Nie miał za dużo wsparcia w grze biegowej, jego o-line robiła kiepską robotę, a reciverzy mieli problemy z uwalnianiem się. Do teraz nie rozumiem jakim cudem Luck zdołał wykonać kilka swoich długich podań, mimo że przy niemal każdym był uderzany. Statystycznie Luck nie zagrał dobrego meczu. Cztery przechwyty (w sumie siedem w dwóch meczach tegorocznych playoffów) to paskudny wskaźnik. Ale kiedy jest się jedynym człowiekiem, który może odwrócić losy meczu, podejmuje się ryzyko. Tydzień temu się udało, w tym tygodniu już nie. Warto przy tym zauważyć, że dwa z tych przechwytów obciążają w większym stopniu reciverów niż Lucka.

Kibice Colts powinni mieć też zastrzeżenia do trenera Pagano. Na 10:30 do końca meczu, przegrywając różnicą trzech przyłożeń, w sytuacji 4&1 (a nawet 4&0,5) na własnym 30 jardzie Pagano zaordynował punt. Na co on liczył? Patriots biegali w tym meczu jak natchnieni. Jasne, sytuacja była beznadziejna, ale Luck wyciągną ich z równie beznadziejnej sytuacji ledwo tydzień wcześniej. Pewnie, w przypadku nieudanej konwersji Pats dostaliby piłkę w świetnej sytuacji, ale to i tak była sytuacja typu „wszystko albo nic”. Ten punt był w praktyce równoważny z poddaniem meczu.

W drużynie Patriots poza wspomnianą o-line i running backami na wyróżnienie zasługuje dwóch zawodników. Michael Hoomanawanui w żadnym wypadku nie może się równać z Gronkiem pod względem łapania piłek. Ale jego gra na blokach była najwyższej klasy. Stanowił zabójcze wsparcie dla o-line i dołożył bardzo dużą cegiełkę do sukcesów Blunta i Ridleya.

Drugim był Jamie Collins. Trudno powiedzieć, że facet pojawił się znikąd, bo to w końcu pierwszy wybór Pats w ostatnim drafcie, ale w tym sezonie nie odgrywał ważnej roli w rotacji. Wobec absencji Mayo i Spikesa wyszedł w pierwszym składzie i zagrał kapitalnie. Zaliczył sack, INT, kilka dobrych tackli, ale przede wszystkim wiele razy wywierał presję na Lucka i utrudniał Colts rozegranie. Był zdecydowanie najlepszym defensywnym zawodnikiem na boisku.

Na poważny minus zasłużyły special teams. Zaliczyli cztery kary w akcjach powrotnych i fatalne safety przy jednym z puntów, przy którym dodatkowo bark uszkodził punter Ryan Allen, który wykonał potem jeszcze dwa kopnięcia, ale w drugiej połowie już nie wrócił do gry.

Colts mają w osobie Andrew Lucka prawdziwy klejnot. Muszą jednak otoczyć go właściwymi partnerami, bo Luck musi po prostu robić za dużo. Jeśli nie zdołają tego dokonać, mogą być skazani na powtórkę historii z Peytonem Manningiem: wybitny QB, który potrafi przemóc słabości kolegów w sezonie zasadniczym, ale w playoffach już nie daje rady.

Patriots zagrali świetny mecz, ale nie mogą dać się ponieść optymizmowi. Mimo wszystko byli to Colts z masą dziur w składzie. W finale AFC czekać będzie Peyton Manning i jego bijąca wszelkie rekordy ofensywa albo Chargers, którzy, jeśli uda im się wygrać w Denver, wyrosną na najniebezpieczniejszą drużynę tegorocznych playoffów. Tak czy inaczej łatwiej już było.

 

Dziś wieczorem kolejne dwa mecze. Jeśli jeszcze nie czytaliście zapowiedzi Divisional Round, to zapraszam do lektury.

Exit mobile version