W pierwszej kwarcie nic nie zapowiadało katastrofy Panter. Jamal Schulters zdobywał kolejne jardy biegiem, a obrona wrocławian kompletnie zdusiła kolejne próby Jastrzębi. Jednak dobre punty Lance’a Kriesiena powodowały, że wrocławianie musieli zaczynać swoje serie ofensywne głęboko we własnym Red Zone, raz nawet na własnym 1 jardzie. Choć zdobywali sporo jardów, to jednak na połowie gdynian coś się zacinało i sami musieli puntować.
Po pierwszej kwarcie mieliśmy wynik 0:0, co nie znaczy, że nie było okazji do zdobycia punktów. Już w pierwszej akcji powrotnej po kickoffie Tomasz Dziedzic wbiegł z piłką do pola punktowego, jednak sędziowie dopatrzyli się bloku w plecy i cofnęli akcję na połowę Panthers. Chwilę później sack-fumble zaliczył fenomenalny w tym meczu Charles McCrea, piłkę przejął Paul Wright i wydawało się, że będzie przyłożenie dla Seahawks, ale amerykański gracz Jastrzębi nastąpił na linię boczną.
Jeszcze w pierwszej kwarcie mieliśmy sytuację, która mocno wpłynęła na losy meczu. Po dobrym tacklu Michała Berbecia jakiegoś urazu pleców nabawił się Jamal Schulters, który musiał zejść na jedną serię z boiska. Wrócił do gry, ale zwłaszcza w drugiej połowie był cieniem samego siebie. I choć trudno mi wyrokować na ile było to efektem urazu, running backowi Panthers ewidentnie brakowało przyspieszenia i mocy.
Wynik otworzył w drugiej kwarcie Tunde Ogun. Jego akcja, kiedy wyrwał się objęć defensorów Panthers, zwiastowała nieprawdopodobny show tego gracza, którego świadkami mieliśmy się stać w trzeciej odsłonie. Ale nie ubiegajmy wypadków.
W końcówce świetną akcję wykonał Ozan Ozcan, który przebiegł pół boiska i dotarł na 20 jard Seahawks. Jednak chwilę później Bartek Dziedzic i jego center zgubili piłkę przy snapie. Pierwszy raz, ale bynajmniej nie ostatni.
Panthers przejęli jeszcze piłkę na 1:40 do końca kwarty głęboko na własnej połowie i nie dysponowali już przerwami na żądanie. I wówczas z niezrozumiałych dla mnie powodów Panthers praktycznie zrezygnowali z próby zdobycia punktów. Najpierw zagrali draw do Schultersa, który zdobył kilka jardów i nie zatrzymał zegara, a potem krótkie podanie do Tomka Dziedzica, które dało podobny efekt. To nie jest playcalling na zdobycie punktów, tylko dogranie do końca, zwłaszcza że nie widać było, żeby wrocławianom spieszyło się z rozpoczęciem kolejnej akcji. Na ich szczęście otrzymali w prezencie 15 jardów po spóźnionym ataku na rozgrywającego, a w kolejnej akcji Tomek Dziedzic świetnie urwał się obrońcom i zdobył 55-jardowe przyłożenie, nagrodzone zresztą nagrodę Prezydenta Gdyni dla najlepszej akcji meczu. Podwyższenie jednak się nie udało, bo mało precyzyjny snap dał czas obronie Seahawks na zablokowanie kopnięcia Dawida Pańczyszyna.
Druga połowa to show Tunde Oguna i Lance’a Kriesiena, przede wszystkim tego pierwszego. Seahawks nie zdobyli ani jednego jarda podaniem, wszystko biegiem. Cały stadion świetnie wiedział, że kiedy w ataku są gdynianie, będzie biegł jeden z tych panów. Wiedzieli to też obrońcy Panthers. I nawet udawało im się ich dopaść. Co z tego, skoro Ogun parł do przodu jak czołg i wyślizgiwał się obrońcom Panthers jakby był nasmarowany wazeliną? Praktycznie w każdej akcji pierwszy kontakt gracza z piłką z obrońcą następował na linii wznowienia akcji lub nawet przed nią. Tyle tylko, że pierwszy kontakt nie wystarczał do powalenia. Drugi z reguły też nie. Trzeci także nieczęsto. A czasem Ogun czy Kriesen po prostu wyrywali się z rąk połowie defensywy Panthers. Czapki z głów, bo zagrali fenomenalny mecz. Ale obnażyło to też poważne mankamenty w technice tacklowania po stronie wrocławian. Nie czuję się fachowcem od techniki, ale nawet Marshawn Lynch czy Adrian Peterson nie wyrywaliby się raz za razem tylu tacklerom, jeśli ci robiliby wszystko „by the book”.
Ogun zaliczył w trzeciej kwarcie dwa przyłożenia, Kriesien jedno. Do ich fantastycznej gry kompletnie nie potrafiła dopasować się ofensywa Panter. W całym meczu naliczyłem siedem fumbli Panthers, z czego aż cztery przy snapie. Panthers stracili piłkę siedmiokrotnie (znów to moje kalkulacje, nie oficjalne statystyki), a Seahawks tylko raz. Przy czym o ile część tych strat można przypisać skutecznej defensywie Seahawks, o tyle nieudane snapy obciążają wyłącznie ofensywę. W jednej z kluczowych serii center wrocławian dwukrotnie przerzucił snap nad głową Dziedzica. Raz quarterbackowi wrocławian udało się odzyskać piłkę, ale drugim razem padła ona łupem gdynian.
Po trzech kwartach Seahawks prowadzili 28:12 (przyłożenie dla wrocławian zdobył Grzegorz Mazur po podaniu Bartka Dziedzica), a już na początku czwartej rozwiali wszystkie złudzenia. Kolejny sack-fumble tym razem zaliczył Maciej Suchanowski, a bezpańską piłkę w polu punktowym Panter na przyłożenie nakrył Tomasz Biały. Wrocławian dobił jeszcze Ogun, który zaliczył czwarte swoje przyłożenie w tym meczu.
W końcówce rozluźnieni Seahawks stracili koncentrację, a Panthers wciąż walczyli. Wreszcie z dobrej strony pokazał się wówczas Mark Philmore, koordynator ofensywy Panthers, który włożył pady pierwszy raz w tym sezonie, ale w pierwszej połowie był niewidoczny. Po serii nieprawdopodobnych zdarzeń, w tym fumble i odzyskanym onside kicku, Panterom zabrakło udanego dwupunktowego podwyższenia i jeszcze jednego onside kicku, żeby mieć piłkę z siedmioma punktami straty i 15 sekundami do końca meczu!
Jako kibic Panthers z bólem przyznaję, że wrocławianie nie zasłużyli wczoraj na tytuł. Co najgorsze zabrakło tego, co trenerzy amerykańscy nazywają „fundamentals”, czyli podstawowych umiejętności technicznych: utrzymania piłki w rękach, snapów, skutecznych tackli. Z drugiej strony Seahawks zaprezentowali właśnie do bólu skuteczny, fundamentalny futbol, może niezbyt piękny dla oka, ale jeśli chodzi o PLFA była to najwyższa klasa. Końcowy wynik 41:32 nie oddaje przebiegu gry i różnicy poziomów obu drużyn w tym spotkaniu.
Po stronie wrocławskiej na wyróżnienie zasłużył właściwie tylko Tomasz Dziedzic, który dwoił się i troił. Bartek Dziedzic będzie miał świetne statystyki (4 TD, 1 INT, sporo jardów), ale nie zagrał dobrego meczu. Zbyt często podawał niecelnie, obciąża go częściowa wina za przynajmniej dwa zgubione snapy i oba sack-fumble, kiedy po prostu za długo trzymał piłkę. Bartek to najzdolniejszy młody polski rozgrywający i w IX SuperFinale zagrał sporo poniżej swoich dużych możliwości.
MVP i najlepszym graczem ofensywy został całkiem słusznie Tunde Ogun. Ze wstydem muszę przyznać, że nie pamiętam kto dostał tytuł dla najlepszego gracza defensywy, ale pamiętam moje oburzenie, że nie był to McCrea. DB Seaahwks zagrał fenomenalne zawody, zaliczył jedyne INT w meczu, świetnie bronił podania, a jego blitze z pozycji slot cornerbacka siały wśród wrocławian spustoszenie. [EDIT: Nagrodę dostał Maciej Suchanowski, który zagrał bardzo dobry mecz, ale ja dalej uważam, że nagrodzony powinien zostać McCrea]
Tak na marginesie to trochę się rozmnożyły te nagrody. Moim zdaniem nie ma sensu przyznawanie aż trzech. Albo idziemy w ślady futbolu akademickiego w Stanach i przyznajemy osobne nagrody dla MVP ofensywy i defensywy albo przyznajemy jedno MVP, jak ma to miejsce w Super Bowl.
Na koniec chciałbym pochwalić pracę sędziów. Z trybun nie dostrzegłem istotniejszych błędów, choć pewnie kilka by się znalazło, jak zawsze. Byłem jednak pod wrażeniem pracy całej obsady, szybkiego podejmowania decyzji, a przede wszystkim sędziego głównego Macieja Bruecka, który kapitalnie komunikował swoje decyzje w bardzo zwięzły i zrozumiały sposób, wyjaśniając kontrowersje wtedy i tylko wtedy, kiedy to było potrzebne. Moim zdaniem taśma z tego meczu powinna stać się wzorcem dla polskich sędziów jak należy prowadzić mecz od strony komunikacji.
Nagrody indywidualne za cały sezon (znów piszę z pamięci, więc proszę o wyrozumiałość):
MVP i najlepszy QB – Lance Kriesien (Seahawks Gdynia)
Najlepszy RB – Tunde Ogun (Seahawks Gdynia)
Trudno dyskutować z tymi werdyktami
Najlepszy WR – Grzegorz Mazur (Panthers Wrocław)
Tu doszło do dość niezręcznej sytuacji. Zanim ogłoszono nazwisko zwycięzcy koledzy wyciągnęli na środek opierającego się Tomka Dziedzica. Faktycznie to Dziedzic zasłużył na tę nagrodę, bo przy całym szacunku dla Grześka, który zanotował bardzo dobry sezon, to jednak Tomek był absolutnym nr 1 i łapał wszystko co leciało w jego stronę, często na granicy ekwilibrystyki przy liniach bocznych. Mazur zasłużył na inną nagrodę…
Najlepszy returner – Clarence Anderson (Warsaw Eagles)
Naprawdę? To konkurs piękności czy wybory najlepszych w tym sezonie? Clarence jest piekielnie niebezpiecznym returnerem, ale w tym sezonie był słabszy w tym względzie od Mazura, którego tak się bali rywale w półfinale i finale, że robili wszystko, byle nie kopać w jego stronę, łącznie z wykopywaniem kickoffów w aut.
Najlepszy ofensywny liniowy – tu nagrodę zgarnął któryś z liniowych Zagłębia Steelers, ale nie miałem gdzie zapisać jego nazwiska i wyleciało mi ono z głowy. Jeśli ktoś pamięta, niech podpowie w komentarzach. [EDIT: Chodzi o Bartosza Bednarczyka, którego w tym miejscu chciałbym serdecznie przeprosić za pominięcie]
Najlepszy defensywny liniowy – Konrad Paszkiewicz (Warsaw Eagles)
Najlepszy linebacker – Kamil Ruta (Panthers Wrocław)
Najlepszy DB – Peter Plesa (Seahawks Gdynia)
Najlepszy kicker – Dawid Pańczyszyn (Panthers Wrocław)
Najlepszy punter – Jamie Boyle (Warsaw Eagles)
I w tych kategoriach obyło się chyba bez większych kontrowersji.
Mizeria organizacyjna
Choć nie wątpię, że osoby zaangażowane w organizację IX SuperFinału robiły co w ich mocy, to jednak efekt ich działań pozostawił u mnie spory niedosyt.
Zaczęło się już na pikniku. Nie byłem na SuperFinałach w Warszawie, ale wszyscy z którymi rozmawiałem potwierdzali, że w Warszawie atrakcji było dużo więcej. Tutaj mieliśmy scenę, na której najpierw grał jakiś pseudogóralski zespół, który zagłuszał wszystkie próby rozmowy, a potem prezentowały się szkoły tańca. Fakt, niespecjalnie było z kim pogadać, bo ludzi jak na lekarstwo. Głównie fani Panthers, którzy ze względów logistycznych musieli być sporo wcześniej i schodzący się powoli kibice Seahawks. Jak na lekarstwo było zawodników z innych drużyn, choć migały mi pojedyncze koszulki Hunters, Grizzlies, Saints, Steelers, Eagles, Sharks i Green Ducks. Przybyła też grupka ze Szczecina, która z banerem Husarii dzielnie wspierała dopingiem fanów Panthers. Daleko jednak było do warszawskich SuperFinałów, gdzie nawet w telewizji było widać sektory zajmowane przez całe drużyny PLFA.
Poza tym atrakcje futbolowe ograniczyły się do jednej klatki, gdzie reprezentanci Polski pokazywali dzieciakom prosty drill zakończony tacklowaniem manekina. Fakt, jedzonko i piwo były niezłe, ale mimo wszystko liczyłem na coś więcej po tym szumnie reklemowanym „amerykańskim pikniku”.
Na trybunach również mizeria. Krążące po necie plotki mówiły o 4 tys. sprzedanych przez Eventim biletach, organizatorzy mówią, że było 7 tys. kibiców. Nie podejmuję się rozstrzygać, która z tych liczb jest bliższa prawdy. Faktem jest jednak, że sektory za bramkami świeciły pustkami, a w sektorach z boku boiska też trudno mówić o tłoku. I to mimo że organizatorzy próbowali nadrabiać frekwencję wpuszczając kilka grup kolonijnych. Inicjatywa zacna, ale przy pustych trybunach wyglądało to niezamierzenie groteskowo. Na ile to efekt kiepskiej lokalizacji Gdyni na mapie Polski a na ile słabej promocji tego nie sposób rozstrzygnąć bez wnikliwych badań. Faktem jednak jest, że po SuperFinałach w Warszawie liczba 7 tys. to porażka całego futbolowego środowiska. A i tak frekwencji pomogła organizacja meczu w sobotę, bo wiele osób (w tym ja) ze względów zawodowych nie mogłoby przyjechać w niedzielę.
Czarę goryczy przepełniło dwóch komentatorów na stadionie. Wiem, że PLFA ma o coś żal do Dawida Białego, zresztą Dawid niósł futbolową oświatę pod strzechy w innej roli, jednak czy naprawdę nie dało znaleźć się nikogo lepszego niż tych dwóch panów? Może nadawaliby się oni do prowadzenia wesela, bo energii im nie brakowało, ale na meczu po prostu przeszkadzali. Gadali tylko po to, żeby gadać. Silili się na kompletnie nieśmieszne dowcipy, próbowali rzucać teksty mające sugerować ich obeznanie z futbolem, które jednak zdradzały tylko jak pobieżna jest ich wiedza na ten temat i ani na chwilę się nie zamykali. Podczas akcji, kiedy wszyscy patrzyli na boisko, oni nawoływali do robienia fali. Próbowali prowadzić doping, ale tak nieudolnie, że tylko dezorganizowali i wybijali z rytmu kibiców. A przede wszystkim nawijali, kiedy sędzia główny ogłaszał werdykty. Czy naprawdę nie mogli zamilknąć tylko na dziesięć sekund, żebyśmy mogli dowiedzieć się za co ta flaga?
I żeby nie było, że to moje wrocławskie uprzedzenie. Miałem przyjemność siedzieć koło starszego kibica Seahawks, który również nie przebierał w słowach pod adresem obu panów komentatorów.
Zresztą kibice to zdecydowanie największy pozytyw tego spotkania. Jak to w polskim futbolu z reguły bywa siedzieliśmy wymieszani, nie oddzieleni przez żadne płoty, kordony czy zasieki i świetnie się razem bawiliśmy (no dobra, gdynianie pewnie trochę lepiej niż wrocławianie). Razem z żoną siedzieliśmy otoczeni kibicami Seahawks i ani na moment nie czuliśmy zagrożenia czy choćby niechęci z ich strony. Czapki z głów.
Czapki z głów również przez ekipą, która fenomenalnie przygotowała murawę obiektu oraz zespołem z Bielawy, który przygotował namalowane na trawie grafiki. Przygotowanie boiska naprawdę było najwyższej światowej klasy. Może poza tym „P” w słowie „Panthers”, które jakby uciekło od reszty słowa, ale to mało istotny detal.
I na koniec szpilka pod adresem ekipy obsługującej stronę ligi. Kończę pisać ten tekst w okolicach południa w dniu po meczu. Zdążyłem dojechać autobusem do Wrocławia, dojść do domu, przebrać się i napisać ok. 2 tys. słów. W tym czasie nikt ze strony ligi nie zdjął informacji „z ostatniej chwili”, że zaraz zacznie się SuperFinał, co możecie zobaczyć w screenie, który wrzuciłem na Facebooka. O relacji, czy choćby najkrótszym wpisie nie ma co marzyć. Dobrze, że chociaż wynik się pojawił, tylko czy przy okazji nie można było chociaż zdjąć tego kompromitującego czerwonego paska?
[EDIT: Tuż po wrzuceniu przeze mnie tego tekstu rzeczony czerwony pasek zniknął. Ok. 17 godzin po zakończeniu meczu i ok. 20 godzin po jego rozpoczęciu]
Pozostał niedosyt, że to co miało być świętem polskiego futbolu okazało się znacznie słabsze niż oczekiwania napompowane przez dwa ostatnie SuperFinały.