Orły przyjechały do Wrocławia po porażce z Seahawks Gdynia na własnym boisku. W tamtym meczu nie zachwycili i przegrali wyraźnie. W drugiej połowie ani razu nie zbliżyli się na dystans jednego posiadania piłki. We Wrocławiu mieli pokazać, że to było potknięcie. Jednak po tym co zobaczyłem dzisiaj na Stadionie Olimpijskim muszę uznać, że to nie przypadek.
Eagels byli zespołem o klasę słabszym od Panthers. Już na samym początku zaspały special teams stołecznego klubu i Dawid Pańczyszyn na kickoffie „nastrzelił” jednego z graczy pierwszej linii Orłów i odzyskał piłkę, co ofensywa pod wodzą Kyle Isreala zamieniła na siedem punktów. W odpowiedzi dobra seria ofensywna warszawian utknęła w red zone i skończyła się stratą w czwartej próbie. Był to ostatni moment, kiedy Orły nawiązały wyrównaną walkę.
Druga kwarta była prawdziwym koncertem gry wrocławian. Obrona nie pozwoliła rywalom praktycznie na nic i na przerwę schodziła z czystym kontem. W ofensywie długo właściwego rytmu nie mógł złapać RB Marcus Simms, znakomicie powstrzymywany przez d-line Orłów, właściwie jedyną formację gości, która nie zawiodła w tym spotkaniu. Jednak gra biegowa nie była Panterom w pierwszej połowie do niczego potrzebna.
Cover 3 Eagles była bezradna wobec tej czwórki. Isreal raz za razem znajdował ich dalekimi podaniami. W pewnym momencie Panthers zdobyli 14 punktów w dwóch akcjach: ofensywa wyszła na boisko, jedno 65-jardowe podanie do Tomka Dziedzica, przyłożenie i za chwilę Dawid Tarczyński zrobił to samo, tylko w 43-jardowej akcji. Kiedy Orły próbowały wprowadzać czwartego DB i grać na dwóch cofniętych safety, luźniej robiło się w tackle boxie i więcej miejsca na bieganie miał Simms.
W efekcie na przerwę Panthers schodzili z 24-punktowym prowadzeniem i było w zasadzie po meczu. Mogło być nawet wyżej, gdyby nie fakt, że kolejne dwa przyłożenia po długich podaniach Isreala zostały cofnięte przez sędziowskie flagi (dwa razy holding w o-line). Panthers również swoim zwyczajem łapali sporo 15-jardowych kar. Tylko w pierwszej połowie naliczyłem dwa facemaski (w tym jeden w ofensywie, spory wyczyn), jedno niesportowe zachowanie i jedno późne uderzenie, w sumie 60 jardów.
W drugiej połowie wrocławianie nieco się rozluźnili i pozwolili gościom na zdobycie dwóch przyłożeń. Ciekawe było zwłaszcza drugie, gdy po zablokowanym przez Charlesa McCrea kopnięciu Dawida Pańczyszyna Andrew Whyte przebiegł całe boisko w akcji powrotnej, po drodze dosłownie taranując próbującego go powstrzymać kickera Panthers. Nie zmieniło to jednak specjalnie sytuacji, zwłaszcza że i Panthers dołożyli w drugiej połowie dwa przyłożenia, a mogło być trzecie, jednak efektowny powrót Kamila Mogielnickiego po przechwycie (zakończony lotem uwiecznionym na powyższym zdjęciu) został wymazany blokiem w plecy Mateusza Ruty.
Póki co Orły nie wyglądają na gotowych do walki o mistrzostwo Polski. Problemy ma secondary, jednak podstawowym zmartwieniem Jacka Walluscha jest zapewne ofensywa. Herbert Lee Bynes jak na razie spisuje się na rozegraniu grubo poniżej oczekiwań. Jest to potężny zawodnik o ramieniu jak armata, co pokazał rzucając długie, efektowne podania na TD przeciwko Seahawks. Niestety nie dokłada do tego precyzji i jego podania nierzadko szybują dość daleko od celu. Ma też mentalność „gunslingera”, czyli rewolwerowca. Amerykanie nazywają tak rozgrywających, którzy podejmują dużo ryzykownych decyzji. Niektórzy gracze tego typu, jak Brett Favre, mogą stać się prawdziwymi gwiazdami. Jednak w przypadku Bynesa póki co ilość złych decyzji przewyższa korzyści z ryzyka, które podejmuje. Przeciwko Panthers rzucił dwa INT. Tylko dwa, bo defensorzy wrocławscy powinni złapać 3-4 dalsze piłki i jedynie dzięki ich „dropom” rozgrywający Orłów nie zakończył tego popołudnia z zupełnie katastrofalnym bilansem.
Bynes to problem największy, ale bynajmniej nie jedyny. Eagles usiłują wykorzystywać Charlesa McCrea jako wszechstronną broń w typie Percy’ego Harvina. Trochę gra jako running back, trochę jako reciver z backfieldu, a trochę w slocie. Jak na razie więcej z tego zamieszania, niż realnej korzyści. Widać też brak Babatunde Ayiegbusiego, czyli Babsa, który realizuje swój American Dream. Linia ofensywna miała w tym meczu spore problemy w torowaniu ścieżek dla gry biegowej, a dobrze zaplanowane blitze Panthers siały prawdziwe spustoszenie w kluczowych próbach podaniowych Eagles.
Jak na razie Eagles nie wyglądają na drużynę zdolną do nawiązania rywalizacji z Panthers i Seahawks. Za tydzień do Warszawy przyjeżdżają Lowlanders i jest to mecz, w którym Orły nie będą mogły pozwolić sobie na porażkę. Niemniej jednak bez radykalnej poprawy w ataku i secondary nie widzę szans na udział stołecznej drużyny w X Superfinale. Mam nadzieję, że Eagles znajdą jakiś sposób na poprawę gry, bo dla dobra krajowego futbolu czołówka powinna się rozrastać, a nie kurczyć.
P.S. Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na pewną fajną modyfikację na stronie PLFA. W górnym pasku, pokazującym aktualne mecze, pokazuje się mała ikonka telewizora przy spotkaniach, z których streamy są dostępne w internecie, a w odpowiednich centrach meczowych znajduje się duży, widoczny link kierujący do odpowiedniej transmisji. Niby mała rzecz, ale dotąd bardzo tego brakowało.