Nie było niespodzianek w półfinałach. Panthers Wrocław i Seahawks Gdynia pewnie wygrały swoje spotkania i za dwa tygodnie spotkają się w w finale Topligi Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego, który będzie rewanżem za zeszłoroczny Superfinał, wygrany przez gdynian.
Panthers Wrocław – Warsaw Eagles
Na pierwszy ogień poszło spotkanie we Wrocławiu, po którym nikt chyba nie spodziewał się specjalnych emocji. Rozmawiałem na trybunach z kilkoma osobami i pytaniem, które zadawano mi najczęściej było: „Będzie mercy rule”? (Spoiler alert: było)
Trzeba jednak Orłom przyznać, że na początku meczu stawili dzielny opór faworyzowanym Panterom. Jestem przede wszystkim pełen podziwu dla Andrew Whyte’a, który dwoił się i troił. Nie tylko kapitalnie łatał dziury w defensywie na swojej nominalnej pozycji linebackera, ale również przebijał się przez wrocławskie zasieki jako running back, a nawet z powodzeniem wracał z piłką po kickoffach. Dopóki Whyte’owi nie zabrakło tlenu, warszawianie nawiązywali walkę. Udało im się nawet odpowiedzieć przyłożeniem na pierwszy touchdown gospodarzy.
Na ogromne brawa zasługuje obrona Eagles, zwłaszcza postawa linii defensywnej. Jako pierwsi w tym sezonie zdołali zachwiać o-line wrocławian i wywrzeć skuteczną presję na Kyle’u Israelu, rozgrywającym Panthers. Nie przypominam sobie drugiego spotkania w tym sezonie, w którym Israel był tak często pod presją. Kilka razy został zsackowany, kilka razy wyrzucał piłkę w aut, posłał też sporo pospiesznych, niezbyt precyzyjnych podań. Na pewno roboty nie ułatwiała mu niezła gra defensive backów, którzy kryli reciverów Panthers bardzo ostro, często na granicy defensive pass interference.
Do tego Eagles zdołali początkowo ograniczyć poczynania Marcusa Simmsa. Nie oznacza to oczywiście, że Simms nie zdobywał jardów, ale znacznie trudniej było mu wyrywać kolejne pierwsze próby i wreszcie serie ofensywne wrocławian wyglądały jak serie, a nie zjazd do bazy po przyłożeniu w trzecim, czwartym snapie.
Skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle? Po pierwsze Panthers mimo wszystko okazali się za silni dla Orłów. Defensywa z Warszawy stawała na wysokości zadania w pojedynczych akcjach, ale nie potrafiła utrzymać ciągle tej intensywności. W ofensywie Panthers nie było widać braku kontuzjowanego Grzegorza Mazura, którego godnie zastąpił młody Miłosz Cynk. Simms zdobywał swoje jardy i przyłożenia, a na skrzydłach szalał Patryk Matkowski, który przepłacił to zbierając kilka big hitów od defensorów Eagles. A przede wszystkim obrona gości pozostawała pod nieustanną presją za sprawą niedomagającej ofensywy.
Orły przyjechały do Wrocławia osłabione brakiem dwóch podstawowych reciverów. Jednak to nie ich brak był najbardziej widoczny, a słabość w linii ofensywnej. Póki siłę miał Whyte, łamał kolejne tackle i przedzierał się przez wrocławskich defensorów. Jednak tlen skończył mu się gdzieś na przełomie pierwszej i drugiej kwarty i od tej pory jedynym poważniejszym zagrożeniem dla Panthers stał się Charles McCrea i jego szybkość. To dzięki niemu Eagles zdobywali punkty: najpierw Amerykanin urwał się obrońcom po screenie, a pod koniec drugiej kwarty koledzy przytomnie przekazali mu piłkę po zablokowanym podwyższeniu i McCrea dołożył dwa punkty po akcji powrotnej.
Ogromne problemy miał Herbert Bynes. Amerykański QB częściej niż zwykle musiał biegać z piłką i znajdował się pod nieustanną presją. Bardzo często lądował na ziemi po sackach czy innych legalnych uderzeniach wrocławskiej defensywy, kilka razy długo zbierał się z murawy i pod koniec meczu widać było, jak wylewa się z niego frustracja.
Jej ukoronowaniem i swoistym podsumowaniem kompletnie nieudanego sezonu Eagles była sytuacja z samej końcówki meczu, gdy Panthers w victory formation czekali na końcowy gwizdek. Wówczas na sidelinie Bynes popchnął stojącego tam o kulach kolegę i mało brakowało, a przerodziłoby się to w potężną bijatykę. Po tej scenie amerykański rozgrywający raczej nie wróci do Warszawy, nie żeby pozostawił po sobie jakieś świetne wrażenie swoją grą.
Po stronie Panthers największym problemem jest uraz kapitana i lidera defensywy, Kamila Ruty. Ruta zaliczył bardzo groźnie wyglądający upadek podczas blitzu środkiem i na noszach został wsadzony do karetki. Wyglądało to fatalnie i było podejrzenie zerwania więzadeł, ale Ruta po pewnym czasie wysiadł z ambulansu owacyjnie witany przez kibiców i obserwował mecz z linii bocznej. Trudno mi sobie wyobrazić, by miało go zabraknąć w Superfinale, ale może nie być w pełni sił.
Panthers Wrocław 47 – 9 Warsaw Eagles
Seahawks Gdynia – Primacol Lowlanders Białystok
O ile w pierwszym półfinale wynik oddawał przebieg meczu, o tyle Lowlanders zostali skarceni nieco zbyt surowo. Niemal trzy kwarty grali z aktualnymi mistrzami Polski jak równi z równymi.
Naprawdę szkoda mi Lowlandersów, ale jeszcze nie zasłużyli na finał. O ile w pierwszej połowie ich ofensywa jakoś sobie radziła, o tyle w drugiej wyraźnie nie pasowała poziomem do widowiska. Defensywa trzymała Lowlanders w grze, wielokrotnie zatrzymując Seahawks w czwartej próbie, ale co z tego, skoro atak nie dał rady tego spożytkować? Szkoda, tym bardziej, że ofensywa mistrzów Polski miała nieco problemów z upuszczonymi podaniami, a jedno z ich przyłożeń zostało cofnięte po dość wątpliwym falstarcie.
Załamująca była zwłaszcza sytuacja z końcówki pierwszej połowy. Przy remisie 7:7 defensywa Lowlanders zatrzymała rywali w czwartej próbie, dając ofensywie szansę na two minute drill na zakończenie połowy. Jednak QB Białegostoku Jabari Harris pod presją we własnym polu punktowym rzucił piłkę na oślep przed siebie. Przechwycili ją gdynianie i to oni zdobyli punkty do szatni.
Drugim momentem, który ostatecznie przetrącił kręgosłup Lowlanders, był przełom trzeciej i czwartej kwarty, kiedy Seaahwks zdobyli w krótkim odstępie czasu trzy przyłożenia. W tym czasie ofensywa beniaminka nie zdobyła ani jednej pierwszej próby, Harris rzucił kolejne INT, a special teams zaliczyły fumble w odbiorze puntu, który przejęli mistrzowie Polski. Defensywa dużo w tym meczu zniosła, ale tym razem nie dali rady.
Bohaterem gdynian w tej drugiej sekwencji zdarzeń był WR/TE Paweł Fabich, który ma najlepszy sezon ze wszystkich reciverów w Polsce na północ od Wrocławia. Błyszczy zwłaszcza w najważniejszych meczach.
Dobry mecz rozegrał Sebastian Krzysztofek, który szalał szczególnie w pierwszej połowie. Umożliwiła mu to niezbyt ostatnio modna formacja, którą Jastrzębie odkurzyły – Pro set.
Seahawks są na tym screenie w ataku w ciemnych strojach, a Krzysztofek to zawodnik po lewej stronie rozgrywającego. W tym ustawieniu QB ma obok siebie dwóch równorzędnych halfbacków, w przeciwieństwie do częściej spotykanej na naszych boiskach formacji I, w której jeden z zawodników to fullback. Krzysztofek bardzo skorzystał na przesunięciu go z pozycji WR na jego bardziej naturalną pozycję running backa i zaliczył kilka świetnych biegów, nieźle spisywał się również jako reciver z głębi pola.
Jastrzębie w ogóle były bardzo dobrze taktycznie przygotowane do meczu. Nie tylko narobili sporo zamieszania stosując bardzo różnorodne zagrywki z Pro set, ale również nieźle czytali ofensywę Lowlanders. W kilku akcjach widać było, że d-line gdynian atakuje w punkt znajomy schemat ofensywny. Było to widoczne zwłaszcza w akcjach, które RB Alex Allen zaczynał w ruchu przed snapem (motion).
Wracając jednak do Fabicha, Krzysztofka, a także WR Jakuba Mazana, który błyszczał w pierwszej połowie, cieszy mnie, że w tym roku w ofensywie Seahawks wiele kluczowych ról odgrywają Polacy, w przeciwieństwie do zeszłego sezonu, gdzie niemal cały atak (zwłaszcza w Superfinale) opierał się na duecie Lance Kriesen – Tunde Ogun.
Jastrzębie wracają do Superfinału i mogą stać się pierwszą drużyną w historii najwyższej klasy rozgrywkowej w krajowym futbolu amerykańskim, która obroni tytuł mistrzowski. Lowlanders kończą już niezwykle udany debiutancki sezon w Toplidze i pozostaje im tylko życzyć dalszego rozwoju.
Seahawks Gdynia 35 – 13 Primacol Lowlanders Białystok