Tego chyba nikt się nie spodziewał. Po bardzo mądrym i konsekwentnym meczu Seahawks Gdynia zostali pierwszą drużyna, która obroniła tytuł mistrza Polski w futbolu amerykańskim. Ich zwycięstwo nad Panthers Wrocław to jedna z największych, o ile nie największa sensacja w historii Polskiej Ligi Futbolu Amerykańskiego.
Nie mogę tez powiedzieć, by potem zaczął się koncert gry Seahawks. Wręcz przeciwnie, dla przypadkowego kibica pierwsza połowa była nudna jak flaki z olejem. Jednak gdynianom udało się skutecznie ograniczyć poczynania ofensywy Panthers. Trener Maciej Cetnerowski przygotował kapitalny plan gry na to spotkanie. Niemal cały mecz grał z dwoma cofniętymi safety, zapewniając swoim cornerbackom pomoc przeciwko szybkim reciverom wrocławian. Do tej pory taka taktyka nie sprawdzała się przeciwko Panterom, bo wręcz zaprasza linię ofensywną i Marcusa Simsa do biegania środkiem. Tyle że w X Superfinale na środku obrony stał Timothy McGee.
McGee nie miał wielu efektownych tackli, ale był nie do ruszenia, w pełni pokazując czemu Seahawks pozwolili mu wypełnić jedno z cennych miejsc zawodnika importowanego. W większości akcji był podwajany, czasem nawet potrajany, ale i tak nie generowało to ścieżek przez środek dla Simsa, który musiał szukać sobie miejsca gdzie indziej, a tam już na niego czekali pozostali defensywni liniowy gdynian oraz znakomicie atakujący z drugiej linii obrony LB Michał Garbowski.
Jednak nie wystarczyłoby to, gdyby Panthers nie popełniali błędów. Zaczęło się od Miłosza Cynka, który pod własnym polem punktowym zgubił piłkę bez kontaktu z przeciwnikiem, a na przyłożenie zamienił to Arkadiusz Cieślok.
Słabiej niż zwykle spisywali się też wrocławscy reciverzy: Patryk Matkowski i Tomasz Dziedzic, którzy upuścili kilka piłek. Może nie były to ewidentne dropy, ale wiele razy w tym sezonie widziałem jak ci młodzi utalentowani gracze łapali takie, a nawet trudniejsze piłki. Nerwy?
A może to jednak zlekceważenie rywala? Defensywny liniowy Panthers, Przemysław Cudak, napisał na swoim fanpage’u w niedzielę rano m.in. „Ale jak się jest już myślami na After Party, ze „złotem na karku”, czy grą w Europie, to pózniej wynik jest taki a nie inny.” [pisownia oryginalna] Najlepszym dowodem na pewne braki w koncentracji wrocławian była sytuacja z drugiej kwarty, kiedy Kyle Israel musiał wziąć czas, bo w wyniku nieporozumienia miał na placu gry tylko dziewięciu kolegów.
Wróćmy jednak do meczu. Do przerwy wynik 7:7, co już było małą sensacją. Gdyby ofensywa Seahawks funkcjonowała lepiej, mogliby się pokusić nawet o prowadzenie, ale w pierwszej połowie mieli spore problemy z przebiciem się przez zasieki obronne Panter. Micah Brown kilka razy próbował długich podań w stronę Jakuba Mazana. Raz udało im się wymusić DPI na Karolu Mogielnickim. Gdyby to była NFL, dostaliby piłkę pod polem punktowym Panthers, ale ponieważ gramy na przepisy NCAA, zyskali tylko 15 jardów. Także biegi Angelo Pease’a nie przynosiły za wiele.
Na początku drugiej połowy znów wydawało się, że Panthers poukładali szeregi. Najpierw wymusili szybki punt Seahawks po trzech snapach w ofensywie, następnie po dobrej serii ofensywnej Kyle Isreael znalazł Tomasza Dziedzica w polu punktowym. Po chwili znów defensywa wymusiła punt i tu zdarzył się kolejny fatalny błąd mentalny. Tomasz Dziedzic kompletnie niepotrzebnie próbował się rzucić na toczącą się po ziemi piłkę, którą potem złapali gracze Seahawks. Sędziowie uznali, że Dziedzic dotknął futbolówki, co oznaczało, że piłka staje się żywa i mogą ją odzyskać obie strony (jak przy fumble). Powtórki nie pokazały jednoznacznie czy sędziowie mieli rację, ale w takiej sytuacji Dziedzic powinien trzymać się jak najdalej od piłki właśnie po to, by nie było cienia wątpliwości. Ten błąd błyskawicznie na przyłożenie zamienił Angelo Pease.
Końcówka trzeciej kwarty i czwarta kwarta to bardzo mądra gra gdynian w ofensywie. Nie zdobywali masy jardów, nie mieli efektownych „big playów”, ale ich akcje biegowe urywały każdorazowo po kilka jardów. To wystarczało, by doprowadzić do kolejnego przyłożenia, tym razem Micah Browna, a przede wszystkim pozwoliło ukraść z zegara meczowego sporo sekund i trzymało za linią boczną atak wrocławian. Seahawks zaprezentowali nam pełną gamę akcji biegowych: dive’y, countery, zaplanowane biegi QB, zone read, w jednej akcji nawet klasyczną opcję. Biegali głównie Pease i Brown, a obrońcy Panthers zawsze musieli zgadywać który z amerykańskich zawodników Seahawks pobiegnie w danej akcji. Może żaden z nich nie był takim taranem jak Tunde Ogun przed rokiem, ale ogóle założenia taktyczne były bardzo podobne.
Panthers mieli szanse na wygraną, ale znów strzelili sobie w stopę. Tym razem po serii ofensywnej, w której dotarli do red zone rywali, Kyle Israel z zachwianej pozycji posłał fatalne podanie pomiędzy czterech obrońców rywala, które padło łupem Macieja Siemaszko. Sytuacja o tyle dziwna, że Israel w ogóle nie powinien posyłać tam piłki. Na screenie z transmisji poniżej zobaczycie ile miejsca miał Dawid Tarczyński (to ta niebieska koszulka na piątym jardzie otoczona tylko przez trawę), jednak QB wrocławian (#7) nawet nie zerknął w jego stronę.
Kolejną serię ofensywną moim zdaniem należy pokazywać na klinikach trenerskich. Mając do dyspozycji niecałe siedem minut Seahawks zużyli ponad 5 minut i zdobyli rozstrzygające przyłożenie, po drodze konwertując dwie czwarte próby. Pierwsza to półjardowy QB sneak, ale na własnym 40 jardzie. Trzeba mieć jaja, żeby podjąć taką decyzję. Ale to co zrobili później, wymaga jaj już nawet nie ze stali, ale z tytanu.
Na niespełna dwie minuty przed końcem meczu na połowie Panthers Seahawks byli w sytuacji 4&2 i popełnili falstart. Tak więc mieli do przejścia siedem jardów. W tej sytuacji trener Cetnerowski ordynuje podanie. Podania w tym meczu szły Seahawks średnio, by nie powiedzieć kiepsko, a najlepsze efekty dawały screeny. Tym razem jednak podanie do środka boiska dostał Jakub Mazan, który wyprzedził Karola Mogielnickiego i złapał tę „piłkę meczową”. Była to decyzja o tyle racjonalna, że całą tą ostatnią serię Panthers starali się zatrzymać biegi, całkowicie rezygnując z jakiejkolwiek pomocy safety. Zaryzykowali w ten sposób podanie za kołnierz i doczekali się.
Chwilę później Angelo Pease zdobył kolejne przyłożenie. Wrocławianie zdołali zdobyć punkty na 17 sekund przed końcem meczu, ale nie udało im się odzyskać onside kicku. Seahawks mogli rozpocząć fetowanie zasłużonego zwycięstwa.
Najlepszym zawodnikiem ataku został Jakub Mazan, jeszcze przed rokiem grający w Angels Toruń w PLFA II. Najlepszym defensywnym graczem meczu wybrano Przemysława Cudaka z Panthers, który faktycznie jako jeden z nielicznych nie zawiódł, ale moim zdaniem lepszym wyborem byliby McGee albo Garbowski. Tytuł MVP powędrował w ręce Pease’a. Jednak moim zdaniem największy wkład w zwycięstwo miał trener Cetnerowski i jego sztab. Przeanalizowali mecze Panthers, wyciągnęli wnioski i kapitalnie przygotowali swój zespół na ten Superfinał. Obiecuję, że już nigdy nie zwątpię w zespoły prowadzone przez coacha Cetnerowskiego. Ogromna szkoda, że nie poprowadzi reprezentacji Polski w jesiennych meczach. Jak mawiał legendarny trener NBA Rudy Tomjanivich: „Do never, ever, underestimate the heart of the champion”, czyli „Nigdy, przenigdy, nie lekceważ serca mistrza”.
Panthers muszą poważnie zastanowić się nad swoim sezonem. Absolutna i kompletna dominacja i jedna, jedyna porażka w tym najważniejszym meczu. Czy Panterom brakuje jakiegoś „genu zwycięzcy”? Czy to była kwestia lekceważenia rywali? A może to sztab trenerski nie potrafił zareagować, kiedy po raz pierwszy coś zaczęło iść niezgodnie z planem? Czy posadzenie na ławce Bartka Dziedzica było dobrym pomysłem, skoro sprowadzony na jego miejsce Israel popełnił fatalny błąd w kluczowym momencie? Na te wszystkie pytania Panthers będą musieli sobie odpowiedzieć. Mieli absolutnie najsilniejszy personalnie skład w Polsce, grali zrównoważony, przyjemny dla oka futbol, rozwijają się organizacyjnie, ale czegoś jednak zabrakło.
Na koniec kilka słów pod adresem sędziów. Marzy mi się, żeby każdy mecz był prowadzony tak dobrze jak X Superfinał. Arbitrzy podejmowali decyzje szybko, nie przeciągali meczu, sprawnie ustawiali piłkę, a przede wszystkim nie skrzywdzili żadnej z drużyn swoimi decyzjami. Jestem zwłaszcza pełen podziwu dla sędziów, którzy orzekli fumble Marcusa Simsa. Jak pokazały to powtórki, była to decyzja słuszna, ale piekielnie trudna do podjęcia bez wsparcia kamer. Ekipie sędziowskiej się to udało. Oby więcej tak posędziowanych spotkań w naszej lidze!
Kilka słów o stronie organizacyjnej i technicznej
Na stadionie kibice znaleźli fajnie przygotowaną ulotkę z przepisami i składami drużyn, ale niestety tu pojawił się największy fuckup organizacyjny. Zupełnie niepotrzebnie jako godzinę rozpoczęcia meczu podano 19:30, a już o 19:00 zaczęto spędzać kibiców z esplanady na stadion. W efekcie zniecierpliwieni fani czekali do 20:15 aż wejdzie transmisja telewizyjna, wściekając się na Bogu ducha winnego Dawida Białego, który gadał jak najęty, by wypełnić czymś ten czas. Wystarczyłby jasny komunikat, że 19:30 ceremonia otwarcia, kickoff o 20:30 i ludzie nie czuliby się zrobieni w balona.
Dziś rano obejrzałem sobie jeszcze transmisję telewizyjną i muszę przyznać, że grafiki, play clock, a także bardzo dobry merytorycznie komentarz Jędrzeja Stęszewskiego i Filipa Pawełka to zdecydowanie ten kierunek, w jakim powinniśmy podążać. Przydałoby się może nieco więcej powtórek akcji, zamiast ujęć zawodników na ławce rezerwowych, ale to drobny detal do dopracowania.