Finał Ligi Mistrzów zaczął się idealnie po myśli Wrocławian. Już w pierwszej akcji meczu E.J. White puścił 79-jardową bombę na przyłożenie do Tomka Dziedzica. W tej akcji zaspała secondary Seamen. To o tyle dziwne, że mediolańczycy ewidentnie zdawali sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosą dalekie piłki do Dziedzica i Patryka Matkowskiego. Niemal każdy defensywny snap grali z dwoma safety, czasem w wariancie Cover 2, czasem wręcz Cover 4 (czterech cofniętych DB), a czasami z jakimiś wariacjami na temat.
Goście odpowiedzieli w następnej serii ofensywnej. Garret Safron podał na przyłożenie do Filippo Fiammenghiego. Wydawało się, że będzie to bardzo trudny dzień dla defensywy Panter, zwłaszcza że na samym początku stracili Adama Larego, który doznał jakiegoś urazu ręki lub ramienia. Dołączył do innych kontuzjowanych defensorów wrocławian: CB Karola Mogielnickiego i SS/LB Pawła Świątka. Lary co prawda wrócił na chwilę w drugiej połowie, ale nie przypominał tego zawodnika, który niepodzielnie rządził w półfinale przeciwko Danube Dragons.
Panthers zdecydowanie dominowali w defensywie, a mediolańczycy nie radzili sobie z naszym duetem skrzydłowych. Dodatkowo nieźle wyglądała gra special teams, która z reguły dawała Panterom bardzo dobrą pozycję startową. W formacji defensywnej Adama Larego zastąpił Tomasz Kamiński, który do tej pory nie miał za wiele okazji, by grać na najwyższym poziomie. Jednak wepchnięty na główną scenę spisywał się wyśmienicie. Może nie idealnie, ale jednak lepiej niż grający po drugiej stronie, znacznie bardziej doświadczony, Mikołaj Cieśla.
Prowadzenie mistrzów Polski mogłoby być nawet wyższe, ale kapitalnym przechwytem we własnym endzone popisał się David Guthrie, który w niespotykany na europejskich boiskach sposób przeczytał podanie E.J. White’a. Dodatkowo kiedy zegar odmierzający czas gry pokazał 0:00 piłka przeleciała między słupami po 41-jardowym kopnięciu Stefano Di Tunisiego, nominalnego skrzydłowego.
Podobnie jak w piątek, trzecia kwarta okazała się najsłabszą w wykonaniu wrocławian. Na pierwsze przyłożenie Włochów Polacy jeszcze odpowiedzieli przyłożeniem Wiktora Zięby po podaniu White’a. Jenak dwa kolejne zdobyli goście i nagle przewaga wrocławian stopniała do zaledwie trzech punktów (34:31).
Trudno powiedzieć, by coś się nagle załamało w grze Panthers. To raczej Seamen zaczęli grać znacznie lepiej. Przede wszystkim pomogło odejście od upartego, siłowego biegania przez środek. Świetnie funkcjonowała gra podaniowa, a wysocy, fizyczni reciverzy mediolańczyków łapali piłki nierzadko w dobrym, ciasnym kryciu defensywy, czasami naprawdę w ekwilibrystyczny sposób.
W barwach wrocławian wyróżnić należy zwłaszcza obu reciverów: Patryka Matkowskiego i Tomasza Dziedzica. W drużynie gości kapitalne spotkanie rozegrał David Guthrie, który szalał we wszystkich trzech formacjach: obrony (przechwyt, sporo tackli), ataku (kilka złapanych piłek, w tym TD) oraz w special teams (kilka niezłych akcji powrotnych).
Mówienie, że Panthers są „mistrzami Europy” jest trochę na wyrost. Mamy Big6 Europe, czyli te najbardziej prestiżowe rozgrywki klubowe, jest też European Football League, minimalnie silniej obsadzona niż IFAF Champions League. Jednak dzisiejsza wygrana Panthers to historyczny sukces nie tylko tej drużyny, ale i całego krajowego futbolu amerykańskiego.
Ogromne gratulacje dla Panter. Zagrali trzy mega ciężkie i fizyczne mecze w ciągu ośmiu dni. To byłoby ciężkie nawet dla piłkarzy czy koszykarzy. W futbolu amerykańskim takie obciążenie jest zabójcze. Było to widać po ilości urazów w drużynie wrocławskiej. Jednak właśnie o takich sezonach marzono we Wrocławiu, gdy łączyły się Devils i Giants. Panthers na pewno nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa, ale na razie niech cieszą się sukcesem. Stworzyli historię, a ja jestem dumny, że mogłem być tego świadkiem.