Panthers Wrocław po raz drugi z rzędu zdobyli mistrzostwo Polski. Tym razem w Łodzi pokonali Seahawks Gdynia 55:21. Wynik nie do końca oddaje przebieg meczu, bo gdynianie przez dwie kwarty grali z faworyzowanymi Panterami jak równy z równym, a posypali się dopiero po przyłożeniu Deante Battle’a na początku czwartej kwarty.
Cetner Superstar
W Łodzi Seahawks pokazali kilka rzeczy, których nie widzieliśmy przez cały sezon. Jędrzej Stęszewski i Filip Pawełka na antenie Polsatu Sport zwracali szczególną uwagę na biegającego z piłką Josepha Bradley’a. Faktycznie QB Seahawks do tej pory zachowywał się niczym typowy pocket passer i biegał rzadko. Przy czym raczej były to „scramble”, czyli biegi wynikające z załamania się akcji podaniowej, a nie zaplanowane akcje po ziemi. Tymczasem w Superfinale zademonstrował kilka niezłych biegów po zone read.
Jednak dla mnie majstersztykiem była akcja z połowy pierwszej kwarty, gdy Seahawks ustawili się, jakby planowali RB screen na prawą stronę, po pump fake’u Bradley’a cała obrona ruszyła w tamtą stronę, a tymczasem rzeczywistym adresatem podania i wykonawcą screena okazał się Jakub Mazan, który złapał piłkę na środku boiska i przebiegł z nią ok. 30 jardów. Aż szkoda, że gdynianie nie próbowali więcej screenów zamiast mało skutecznych biegów na zewnątrz.
Ogromne brawa za pierwszą połowę należą się też linii ofensywnej Seahawks. Powstrzymanie pass rushu Panthers to niełatwe zadanie. Tymczasem Bradley miał czas na podania, momentami wręcz za dużo. Kilka razy około pięciu sekund, co w futbolu jest wiecznością.
Błędy, błędy, błędy
Seahawks wiedzieli, że to rywale są faworytem i potrzebują pomocy ze strony wrocławian. I doczekali się. Począwszy od kontuzji. Już na początku meczu urazów doznali OL Marcin Kwaśkiewicz i RB Adam Skakowski. Z mniejszymi i większymi problemami zdrowotnymi zmagali się Kamil Ruta (ramię) i Paweł Świątek, który po jednym z mocnych uderzeń był diagnozowany za linią boczną pod kątem wstrząśnienia mózgu.
Zwłaszcza uraz Skakowskiego zmusił Pantery do sporych zmian w ofensywie. Do tej pory Konrad Starczewski tylko raz w tym sezonie dostał więcej niż pięć biegów, a było to 25 marca przeciwko… Seahawks. W Supefinale biegł dziesięć razy, co jest jego rekordem sezonu.
W pierwszej kwarcie gra biegowa Panter szła tak sobie. Kilka niezłych rajdów zaliczył Tim Morovick, głównie z zone read, ale przy jednej tego typu akcji zgubił piłkę, wyciągając ją z „koszyka” Starczewskiego. Do bezpańskiej futbolówki dopadł Arkadiusz Cieślok i wrócił z nią na przyłożenie, wyprowadzając swój zespół na prowadzenie. Deja vu sprzed dwóch lat. Chwilę później Adam Roszkowski fantastycznie wyszarpał piłkę Starczewskiemu (brawa dla sędziów, którzy nie zatrzymali przedwcześnie gry) i gdynianie znów mieli piłkę na połowie ataku. Wydawało się, że zdołają odskoczyć, a mistrzostwo jest sprawą otwartą.
Tyle że nie tylko Jastrzębie popełniały błędy w niedzielny wieczór na Stadionie Miejskim w Łodzi. Jeśli jakikolwiek polski zespół chce wygrać z Panthers, musi zagrać perfekcyjne zawody. Do tej perfekcji gdynianom było daleko. Jakub Mazan i Paweł Fabich to klasowi reciverzy, ale w finale zaliczyli kilka fatalnych dropów. Bolesny był zwłaszcza drop Mazana w pierwszej serii drugiej kwarty. Bradley wykonał najlepsze podanie meczu, przepiękny rzut z 15 jarda na skraj endzone. Piłka idealnie wpadła w ręce Mazana, tyle że za chwilę z nich wypadła. Seria skończyła się zablokowanym kopnięciem z pola i zerem zamiast siedmiu punktów.
Blok wynikał ze złego snapu i to kolejny duży problem gdynian. Zły snap przy FG, potem, po drugim odzyskaniu fumble, gdynianie stracili grubo ponad 20 jadów, gdy center przerzucił snap nad głową Bradleya. W dalszej części meczu snapowanie również pozostawiało sporo do życzenia, choć nie doszło do równie spektakularnych wpadek.
Odjazd Panter
Jeśli chcesz wygrać z Panthers, nie możesz dać im odskoczyć. Gdy się rozpędzą, nie sposób ich zatrzymać.
Seahawks długo się trzymali, ale w drugiej połowie w końcu pękli. Nie wykorzystali szansy, by odskoczyć w pierwszej połowie, dostali wyrównujący TD do szatni (na pół minuty przed końcem połowy). Jeszcze w trzeciej kwarcie mogli przejąć kontrolę nad meczem, gdy fatalne podanie Morovicka przejął Hubert Chudy. Tyle że trzy akcje później jeszcze gorszym podaniem popisał się Bradley, a przechwyt zanotował Adam Lary.
Przebłysk nadziei pojawił się jeszcze w trzeciej kwarcie, gdy po kolejnej 80-jardowej serii ofensywnej gdynianie zdołali zmniejszyć straty do jednego posiadania piłki. Jednak po świetnym powrocie po kickoffie Patryka Matkowskiego wrocławianie potrzebowali tylko półtorej minuty, by zaliczyć kolejne przyłożenie.
Decydująca i brzemienna w skutkach okazała się decyzja podjęta na 9 min. przed końcem meczu przy dwóch przyłożeniach straty Seahawks. Tu jeszcze można było powalczyć, jednak gdynianie w sytuacji 4&9 na własnym 32 jardzie podjęli decyzję o puncie. Zasadniczo trudno mieć do nich o to pretensje, ale kiedy rywale mają przewagę i są faworytem, liczenie na dwukrotne odzyskanie piłki i zdobycie dwóch przyłożeń w 9 minut to chyba nadmiar optymizmu coacha Cetnerowskiego. I tak, wiem, że łatwo mi to pisać na spokojnie dobę po meczu.
Nie potrafię powiedzieć, czy decyzja była dobra czy zła. Jednak jej efekty okazały się fatalne. Deante Battle wykonał 70-jardową akcję powrotną na przyłożenie. To kompletnie rozbiło Sehawks. Trzy kolejne serie ofensywne gdynian to w sumie osiem snapów, trzynaście jardów i trzy przechwyty.
Wrocławianie wygrali zasłużenie, ale szkoda że wynik był tak wysoki. Za kilka lat mało kto będzie pamiętał, że Seahawks postawili Panthers trudne warunki. Pozostanie jedynie wynik – 55:21.
MVP meczu został Tim Morovick. Był wyborem najbardziej oczywistym, bo zaliczył cztery TD po ziemi i jeden podaniem i przebiegł aż 219 (!) jardów. Jednak w grze podaniowej spisał się poniżej oczekiwań. Ze 150 jardów górą aż 56 zrobiło jedno dalekie podanie do Patryka Matkowskiego. Jego dalekie piłki nie były zbyt precyzyjne, nawet ta bomba do Matkowskiego nie była idealnie w tempo i skończyło się na 56 jardach zamiast na przyłożeniu. Moim zdaniem graczem meczu był Deante Battle. 7,5 tackla, efektowny sack i ten decydujący punt return.
W defensywie graczem meczu wybrano Arkadiusza Cieśloka. DL gdynian faktycznie zagrał dobre zawody, ale jego wybór to raczej efekt naszej dziwnej tradycji, że jeśli najlepszy gracz ofensywy jest z jednej ekipy, to najlepszy gracz defensywy musi być z drugiej. Wybieranie MVP defensywy z formacji, która oddała 48 punktów to średni pomysł. Lepszy byłby Battle albo Adam Lary.
W drużynie wicemistrzów Polski warto wyróżnić jeszcze Jana Domagałę, który wyszarpał 84 jardy w 14 biegach i był najjaśniejszym punktem ofensywy Jastrzębi.