Site icon NFL Blog

NFL, tydzień 8: Steelers wciąż niepokonani

Trzy tygodnie z rzędu Steelers mierzyli się z czołówką AFC. I trzy tygodnie z rzędu wychodzili z tych prób zwycięsko. I choć to wciąż Chiefs pozostają głównymi faworytami AFC, trzeba jasno powiedzieć: tegoroczni Steelers to poważni kandydaci do mistrzostwa.

Cleveland Browns to jeden z tych zespołów, których gra jest gorsza niż wyniki. Jednak styl, w jakim Steelers sobie z nimi poradzili dwa tygodnie temu, musi budzić wrażenie. Paradoksalnie Stalowi wypadli nieco gorzej w bardziej prestiżowych wygranych: z Titans i Ravens. Jednak w obu tych meczach udowodnili, że potrafią wygrywać, nawet gdy sprawy nie układają się po ich myśli. To też cenna umiejętność.

W Baltimore mieliśmy chyba najlepszy defensywny mecz tego sezonu. I to w pełnym słowa znaczeniu. To nie były obrony używające sobie na popełniającym błąd za błędem rywalu, a fantastyczne formacje, które pokazywały swoją wyższość nad ofensywami naprawdę niezłej klasy.

W pierwszej połowie wydawało się, że to Ravens będą górą. Atak Steelers był kompletnie bezradny, a jedyne punkty zdobyła defensywa po pick-six na Lamarze Jacksonie. To właśnie obrona trzymała Pittsburgh w meczu. Najpierw pick-six, a potem odzyskane fumble pod własnym polem punktowym sprawiły, że 17:7 do przerwy było najmniejszym wymiarem kary. Ravens zdobywali sporo jardów po akcjach biegowych, jednak obrona rywali była bardzo dobrze przygotowana na schematy biegowe Baltimore.

Liniowi Steelers nie próbowali czytać akcji rywali. Nie próbowali zgadywać, czy piłkę będzie niósł Jackson czy któryś liniowy. Po prostu jeden szedł w ciemno do rozgrywającego, drugi do running backa. Nie było tego momentu zawahania, który decyduje o sukcesach zone read. Ravens całkiem skutecznie dostosowywali schematy blokowania, stosując pulle, trapy, wham blocki i inne tego typu zagrania, jednak przeciwnicy wymusili wystarczająco wiele negatywnych akcji biegowych, by wybić ofensywę z rytmu.

Linia Steelers zagrała kolejny świetny mecz. Bud Dupree miał trochę kłopotów w akcjach biegowych, jednak kiedy przychodziło do pass rushu robił swoje. A T.J. Watt, Stephon Tuitt i Isiah Buggs zdominowali swoich rywali. Trzeba jednak przyznać, że mieli nieco ułatwione zadanie, bo już w pierwszej kwarcie z poważnymi urazami z gry wypadli OG Tyree Philips i OT Ronnie Stanley. I to właśnie te urazy, a nie sama porażka, są najważniejszym problemem Baltimore w dłuższym terminie.

Steelers tylko defensywie zawdzięczają fakt, że mogli zmontować comeback w drugiej połowie. Atak w pierwszej odsłonie spisywał się dość słabo, kompletnie zneutralizowany przez obronę rywali. W czterech seriach ofensywnych stać ich było tylko na cztery pierwsze próby, a gdy raz znaleźli się w zasięgu skutecznego kopnięcia z pola, kara za falstart i sack na Benie Roethlisbergerze wymusiły kolejny punt.

W drugiej połowie atak Steelers wreszcie się przebudził. Mówienie, że zagrali dobrze, byłoby pewnym nadużyciem, ale udało się zmontować dwie długie serie zakończone przyłożeniami i wykorzystać krótkie boisko po kolejnej stracie Lamara Jacksona. To wystarczyło. Muszę przyznać, że atak Pittsburgha spisuje się w tym roku znacznie lepiej niż przypuszczałem. Spora w tym zasługa Big Bena, który oczywiście ma swoje wzloty i upadki, ale ogólnie gra na wysokim poziomie i po zeszłorocznym urazie nie ma już śladu. Chase Claypool i Eric Ebron nadali tej ofensywie nowego wymiaru. W połączeniu z solidną linią ofensywną daje to atak, który jest może mało spektakularny, ale stać go na dwie dobre kwarty w meczu. A w połączeniu z tą obroną to wystarczy.

Z drugiej strony Ravens przegrali mecz gównie przez własne błędy. Jasne, obrona Steelers zagrała znakomicie, ale kluczowe okazały się cztery straty Lamara Jacksona. Bolesne były zwłaszcza dwa przechwyty, które pozwoliły przeciwnikowi na zdobycie dwóch pierwszych przyłożeń w tym meczu i to w sytuacji, gdy atak nie bardzo sobie radził. Po raz pierwszy w karierze Jackson przegrał mecz, w którym prowadził do przerwy, a Ravens zostali pierwszą drużyną w historii NFL, która wybiegała ponad 200 jardów więcej niż przeciwnik, miała więcej jardów podaniowych, a mimo to przegrała mecz.

Wszystko wskazuje na to, że  Steelers będą w grze o najwyższą stawkę. Starcie ich defensywy z atakiem Chiefs byłoby absolutnie fascynujące. Niestety nie dojdzie do niego przed playoffami.

 

Czy Saints się przeliczyli?

Po ośmiu tygodniach rozgrywek New Orleans Saints mają bilans 5-2, jednak mecz przeciwko Chicago Bears po raz kolejny udowodnił, że tej drużynie czegoś brakuje.

Pozornie wygrana powinna budzić szacunek. Pokonali inną wysoko notowaną ekipę. Jednak dla nikogo nie jest tajemnicą, że Bears nie grają na miarę swojego bilansu, zwłaszcza w ataku. Co gorsza ofensywa Saints również wyglądała dość słabo.

Jasne, Drew Brees zdołał poprowadzić kilku kluczowych serii, a Alvin Kamara był znakomity. Jednak bez Michaela Thomasa ten atak ma ogromne problemy z pasywnością. Brees nigdy nie należał do super agresywnych rozgrywających, ale w tym roku bije wszelkie rekordy. Jego przeciętnemu podaniu brakuje 3 jardów do znacznika nowej pierwszej próby, a w trzecich próbach jednego jarda. Ten pierwszy wskaźnik jest najgorszy w lidze, w tym drugim słabiej wypada tylko Cam Newton. Problem jest oczywisty: Saints brakuje receiverów.

Najgroźniejszą bronią Breesa są screeny do Kamary, a do tego nie potrzeba najbardziej produktywnego rozgrywającego w historii NFL. Oczywiście, Saints w kluczowych momentach zdołali dograć piłki do Jareda Cooka, Tysoma Hilla czy Tre’Quana Smitha, ale żaden z nich nie stanowi zagrożenia, gdy trzeba rozciągnąć obronę. Żaden z nich nie potrafi skupić uwagi obrony tak bardzo jak Thomas.

Co gorsza Saints postawili w tym roku wszystko na jedną kartę. Sezon 2021 spisali praktycznie na straty. Jeśli salary cap nie będzie znacznie wyższe niż przewidywane 175 mln, w Luizjanie będą musieli dokonać ostrych cięć. W tej chwili ważne umowy na kolejny ma 46 zawodników, a wg prognoz Spotrac.com limit płac będzie przekroczony o 95 mln. I to bez uwzględniania dodatkowych zawodników i debiutantów.

 

Koniec Jimmiego G?

Jimmy Garoppolo od dawna należy do rozgrywających budzących skrajne emocje. Sympatyczny, przystojny, gdyby ktoś chciał zatrudnić aktora idealnie odpowiadającego stereotypowi quarterbacka w futbolu amerykańskim, Jimmy G nadawałby się idealnie. Miał być następcą Toma Brady’ego w Patriots, został oddany do 49ers. Tam otrzymał ogromne pieniądze, dotarł do Super Bowl i… prawdopodobnie rozegrał ostatni mecz w barwach tego klubu.

W ciągu ostatnich trzech lat Garoppolo zarobił prawie 76 mln dolarów. Co prawda brutto, ale kwota i tak powala. W przeciwieństwie do jego gry. Statystycznie wypada przeciętnie. Jeśli patrzeć na straty to słabiej niż przeciętnie. Tylko sezon 2019 miał nieco lepszy, ale wówczas cała ekipa 49ers grała znakomicie i to raczej drużyna ciągnęła jego niż on drużynę.

Jednak, co najgorsze, nawet jego własny trener nie ma do niego zaufania. Kyle Shanahan pozwalał swojemu quarterbackowi egzekwować swój system. Jeśli były to relatywnie proste podania po play action, było nawet nieźle. Jednak gdy przychodziło do bardziej agresywnych decyzji, Shanahan nie był taki chętny. Zwłąszcza w końcówkach pierwszych połów, gdy Niners woleli wziąć „kolanko” i pójść do szatni, niż próbować zdobyć przyłożenie. Tak było przed rokiem w Super Bowl, tak było w niedzielę przeciwko Seahawks.

Garoppolo spotkania w Seattle nie dokończył. Zszedł z boiska z odnowionym urazem kostki, który męczy go od drugiego tygodnia rozgrywek. Klub ogłosił, że jest bezterminowo wyłączony z gry i zapewne trafi na listę kontuzjowanych.

Jimmy nie jest złym rozgrywającym. Ale nie jest też dobry. Na pewno gracza jego klasy można mieć taniej. Pytanie tylko, czy 49ers takiego gracza znajdą. Nick Mullens miał swoje momenty, ale w tym sezonie spisywał się słabo. C.J. Beathard to w ogóle kiepski pomysł. Jednak tegoroczna free agency może skończyć się kompletnym chaosem, gdy potrzebujące miejsca pod salary cap drużyny zaczną zwalniać weteranów. Jedną z ofiar zapewne zostanie Garoppolo. Klub na jego zwolnieniu zaoszczędzi niemal ponad 24 mln dolarów w limicie płac i 23 mln dolarów w gotówce.

 

Tydzień w skrócie:

1. Z notatnika statystyka:

2. Poza wspomnianymi w głównym tekście urazami w Baltimore i San Francisco ostatnia kolejka na szczęście nie przyniosła wielu poważnych kontuzji, więc notatnik medyka stosunkowo pusty.

3. Debiut Tuy Tagovailoy w Miami nie wypadł zbyt okazale pod względem indywidualnych statystyk. Zaledwie 90 jardów netto w 23 akcjach podaniowych, jedno przyłożenie i stracone fumble. Jednak trener Brian Flores po raz kolejny udowodnił, że ma sposób na Seana McVaya. Tak jak półtora roku temu w Super Bowl jego ofensywa nękała rywali i dała Delfinom niespodziewane zwycięstwo. Jared Goff popełnił cztery straty i został ośmiokrotnie obalony (w tym dwa sacki). Dolphins zdobyli 145 jardów przy 471 Rams i 8 pierwszych prób przy 31 rywali. A mimo to pewnie i przekonująco wygrali.

4. Tennessee Titans niespodziewanie przegrali z Cincinnati Bengals. Nie sposób nie podziwiać Joe Burrowa. #1 tegorocznego draftu zbiera straszne cięgi za dziurawą linią ofensywną, a mimo to raz po raz wstaje i zdobywa kolejne jardy. Jak tak dalej pójdzie pobije wszystkie debiutanckie rekordy, przynajmniej jeśli chodzi o sumaryczną produkcję. Oby nie poszedł w ślady Andrew Lucka, którego wyjątkowy talent zmarnowała fatalna linia ofensywna ówczesnych Colts.

5. Russell Wilson podniósł się po słabszym meczu przed tygodniem. Po siedmiu rozegranych spotkaniach ma już na koncie 26 podań na przyłożenie. W tym tempie rekord Peytona Manninga jest poważnie zagrożony.

6. New York Giants po ośmiu meczach mają bilans 1-7. To trzeci z ostatnich czterech sezonów, gdy mamy do czynienia z taką sytuacją. Nieco lepszy był tylko sezon 2019, gdy na tym etapie rozgrywek mogli pochwalić się bilansem 2-6.

 

Zostań mecenasem bloga:




Exit mobile version