Akademicki sport w USA był jednym z ostatnich bastionów „sportu amatorskiego”. Jednak 1 lipca 2021 w tej zaciekle bronionej reducie pojawił się pierwszy wyłom. Od tego dnia zawodnicy mogą czerpać korzyści finansowe ze swojego wizerunku. Choć w praktyce wykorzysta to tylko część z kilku tysięcy zawodników NCAA, jednak kierunek zmian jest jasny.
„Amatorski” sport akademicki
„Nigdzie indziej w Ameryce firmy nie mogłyby sobie pozwolić na to, by nie płacić swoim pracownikom uczciwej rynkowej stawki pod pozorem, że ich produkt tworzy nie płacenie pracownikom uczciwej rynkowej stawki […] NCAA nie stoi ponad prawem”.1 To fragment opinii sędziego Bretta Kavanaugha, będącej komentarzem do wyroku Sądu Najwyższego USA z 21 czerwca 2021 r. w sprawie NCAA vs. Alston. Kavanugh był jednym z dziewiątki sędziów, którzy jednogłośnie opowiedzieli się w tej sprawie za podtrzymaniem niekorzystnego dla NCAA wyroku sądu niższej instancji.
Sama sprawa dotyczyła dość wąskiej kwestii, a mianowicie czy uczelnie mogą ograniczać sportowcom dostęp do benefitów związanych z edukacją. Sąd Najwyższy jednogłośnie określił, że nie. Należy przy tym pamiętać, że w anglosaskim systemie prawnym wyroki sądów mają moc stanowionego prawa jako precedensy. Jednomyślność w podzielonym ideologicznie Sądzie Najwyższym jest w Stanach niezmiernie rzadka, co jeszcze podkreśla wymowę wyroku.
Choć sprawa pozornie dotyczyła bardzo konkretnego problemu, to jednak uzasadnienie wyroku i zdanie odrębne sędziego Kavanaugha jednoznacznie pokazały, że status quo w sporcie akademickim będzie przez Sąd podważane na każdym możliwym kroku. To kolejny kamień milowy na drodze do demontażu obecnego systemu, który obowiązuje przeszło sto lat.
Od samego początku sport akademicki chlubił się tradycją „czystego” sportu, w którym studenci poszczególnych uczelni rywalizują ze sobą dla pasji i chwały swojej Alma Mater. Jedną oficjalną korzyścią dla tych najlepszych było stypendium sportowe, pokrywające czesne i utrzymanie w akademiku.
To że ten system jest kompletną fikcją wiadomo od dawna. Największe uczelnie zarabiają ogromne pieniądze na akademickiej koszykówce i futbolu. Według danych „Forbesa” w 2019 r. najwięcej na futbolu zarabiał Texas A&M, który osiągnął 94 mln dolarów zysku przy 147 mln przychodu. Wszystkie uczelnie zrzeszone w konferencjach Power-5 (ACC, Big Ten, Big 12, Pac-12 i SEC) wypracowały w 2018 r. 4 mld dolarów przychodu i 1,8 mld zysku na samym futbolu.
Koszykówka nie jest aż tak dochodowa, ale samo March Madness, czyli playoffy NCAA wygenerowały w 2019 r. ok. 1 mld dolarów przychodów, a uczelnia Kentucky zanotowała 31,2 mln dolarów zysku przy 56 mln dolarów przychodów. Tak nieprawdopodobna zyskowność przedsięwzięcia jest możliwa tylko dzięki temu, że zawodnicy nie są opłacani.
Oczywiście NCAA i uczelnie zapewniają, że profity służą utrzymaniu tych mniej dochodowych lub kompletnie deficytowych dyscyplin sportowych, w tym olimpijskich, ale w praktyce uczelniana koszykówka i futbol to wielkie biznesy, na których zarabiając wszyscy poza zawodnikami, którzy narażają swoje zdrowie „ku chwale uczelni”.
Z drugiej strony dla wielu dzieciaków z biednych rodzin (zwłaszcza kolorowych) stypendium sportowe jest jedynym sposobem, by ukończyć koszmarnie drogie studia. Dla przykładu jeden rok na Uniwersytecie Alabamy to 25,5 tys. dolarów, zakładając że student pochodzi ze stanu Alabama, przy czym kwota ta obejmuje tylko czesne, opłaty i akademik z wyżywieniem. Dla studenta z innego stanu to już koszt niemal 45 tys. dolarów rocznie. I teraz wyobraźmy sobie biedną rodzinę, która musi wysupłać 75 tys. dolarów, by ich syn czy córka zrobili licencjat… Wielu młodych ludzi w USA spłaca pożyczki studenckie nawet 30 lat po zakończeniu nauki.
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że system nie działa. Najwybitniejsi licealni sportowcy są kuszeni potężnymi pieniędzmi. Większość uczelni zatrudnia człowieka od płacenia zawodnikom, nazywanego „bag man„. Płacą oni tym najlepszym za przyjście na konkretną uczelnię, a potem wypłacają „kieszonkowe”. Mowa tu o kwotach od kilkuset do nawet kilkuset tysięcy dolarów przez cały okres studiów. Często pieniądze otrzymują nie gracze, a ich rodziny, by w razie wpadki zawodnik mógł się bronić, że o niczym nie wiedział. Dzięki takiej linii obrony Cam Newton mógł zagrać o akademickie mistrzostwo USA, gdy wyszło na jaw, że jego ojciec otrzymał pieniądze za przyjście Cama na uczelnię Auburn.
Innym problemem byli i są kręcący się wokół tych najlepszych agenci i inni „przyjaciele”, liczący na korzyści po przejściu zawodnika do grona świetnie opłacanych profesjonalistów w NFL, NBA czy MLB. W 2006 r. Reggie Bush z USC został pozbawiony Nagrody Heismana, gdy wyszło na jaw, że zaakceptował gotówkę i prezenty o sumarycznej wartości ok. 300 tys. dolarów.
Nikt nie ma jednak wątpliwości, że to tylko wierzchołek góry lodowej, a większość czołowych sportowców akademickich otrzymuje pieniądze i inne korzyści w taki czy inny sposób. Wynika to też z przepisów NCAA, które do niedawna zabraniały czerpania jakichkolwiek korzyści finansowych nie tylko z gry, ale i z wizerunku. Oznaczało to, że uczelniany quarterback nie mógł wystąpić w reklamie, podpisywać autografów za pieniądze, zarabiać jeżdżąc na campy sportowe dla dzieciaków, a nawet na własnym blogu czy podcaście. Czyli na tym wszystkim, na czym miliony zarabiają sportowi profesjonaliści. To jednak się zmieni.
Miliony z wizerunku
Od 1 lipca 2021 r. zawodnicy NCAA mogą czerpać korzyści finansowe z „imienia, wizerunku i podobizny” (Name, Image and Likeness – NIL), jak określają to amerykańskie zasady. Oznacza to, że każdy uczelniany sportowiec może teraz zagrać w reklamie, zostać ambasadorem marki czy zmonetyzować własny blog/vlog/podcast.
Zmiana została na NCAA wymuszona. W 2019 r. stan Kalifornia uchwalił ustawę, która zakazuje uczelniom karania sportowców czerpiących profity z NIL. Ustawa ma wejść w życie dopiero w 2023 r., ale była kamykiem, który uruchomił lawinę. Kolejne stany uchwalały podobne akty prawne. Na dzień pisania artykułu jest ich już 27, a w czterech kolejnych stanowe legislatury są w trakcie uchwalania odpowiednich praw. 1 lipca 2021 r. weszło w życie pierwszych siedem: w Alabamie, Georgii, Kentucky, Missisipi, Teksasie, Nowym Meksyku i na Florydzie. Nieprzypadkowo to terytorium SEC – najpotężniejszej futbolowej konferencji w USA.
Pod presją legislacji i groźbą kolejnych procesów NCAA postanowiła skapitulować. 30 czerwca 2021 r. organizacja zarządzająca większością sportu akademickiego w USA zawiesiła przepisy zakazujące sportowcom czerpać korzyści z wizerunku. Jednak, mimo dwuletnich prac, nie zdecydowali się uregulować kwestii NIL na poziomie całego kraju. W efekcie ograniczenia w tych kwestiach będą nakładane na poziomie stanów, a nawet pojedynczych szkół. W niektórych stanach studenci nie będą mogli reklamować alkoholu, tytoniu czy usług związanych hazardem. Pewne szkoły pozwolą im na korzystanie z uczelnianego logotypu, inne nie.
Od tego trendu nie ma już odwrotu. Ci najbardziej znani mogą liczyć na umowy w kwotach sześcio- lub nawet siedmiocyfrowych. Jak szacuje ESPN ci najlepsi mogą liczyć nawet na 1 mln dolarów za współpracę w social media. Gimnastyczka LSU Olivia Dunne ma niemal 4 mln obserwujących na TikToku i ponad 1 mln na Instagramie. Koszykarza Shareefa O’Neal, syna słynnego Shaqa, na Instagramie obserwuje ok. 2,7 mln osób.
Dla setek mniej rozpoznawalnych sportowców jest to szansa na drobne „chałturki” i kieszonkowe w wysokości kilku lub kilkunastu tysięcy dolarów. Wydatnie pomaga w tym technologia i platformy takie jak Opendorse, gdzie sportowcy pragnący sprzedać swój wizerunek są łączeni z firmami, które chcą go zakupić. Platforma poinformowała, że w ciągu pierwszej doby obowiązywania nowych przepisów pośredniczyła w przeszło tysiącu nowych umów.
Jak zmieni się NCAA?
Oczywiście nie sposób przewidzieć jakie zmiany nastąpią w krajobrazie uczelnianego sportu. Jest jednak kilka obszarów, które już dziś łatwo wskazać jako potencjalnie zapalne.
Jednym z nich jest obecność agentów na kampusach. Do tej pory zawodnik mógł wynająć agenta dopiero gdy oficjalnie zgłosił się do draftu. Oczywiście zasada ta była notorycznie łamana, ale oficjalnie agenci nie pojawiali się na uczelniach. Teraz sportowcy akademicy będą mogli zatrudnić agenta. Co prawda tylko do spraw wizerunku, ale nie bądźmy naiwni, jak agent raz dopadnie klienta, nie wypuści go tak łatwo. Zwłaszcza w przypadku topowych koszykarzy i futbolistów. NFLPA (Związek Zawodowy Graczy NFL) już potwierdził, że ich licencjonowani agenci będą mogli reprezentować uczelnianych sportowców w kwestiach związanych z NIL.
Kolejny aspekt to proces rekrutacji. Możliwość czerpania korzyści z wizerunku będzie kolejną kwestią do rozważenia przez sportowców. Jakie zasady obowiązują w danej szkole i w danym stanie? Czy uczelnia będzie miała doradców ds. NIL dla studentów? Ilu kibiców ma dany program uczelniany, co bezpośrednio przełoży się na okazje marketingowe?
I wreszcie nowe zasady mogą naruszyć dochody uczelni. Część reklamodawców może odejść od sponsorowania całych drużyn, wybierając mniej kosztowne umowy z kilkoma gwiazdami.
Pierwszy krok zrobiony. Do płacenia zawodnikom za grę w rozgrywkach NCAA jeszcze daleka droga i na pewno wzbudzi to większy opór, niż umożliwienia zawodnikom monetyzacji ich wizerunku. Zwłaszcza, że futbol i koszykówka faktycznie fundują wiele niedochodowych sportów, w tym sporty olimpijskie. Zatrzymanie dochodów z futbolu do wyłącznej dyspozycji futbolistów wywróciłoby do góry nogami cały amerykański sport, co było widać w czasie pandemii COVID-19, gdy źródełko wyschło i część uczelni postanowiło zawiesić niedochodowe dyscypliny.
Na pierwszym kroku zapewne się nie skończy. Na razie w świecie rządzonym przez marki młodzi sportowcy będą mogli zarobić co nieco na własnej, a nie tylko patrzeć, jak zarabiają na niej inni.
Na zdjęciu Tiger Stadium uczelni LSU w Baton Rouge, Luizjana, fot. CC BY-SA 4.0
, Wikipedia, na licencji
Zostań mecenasem bloga: