Site icon NFL Blog

NFL, tydzień 10: Wikingowie wzięli Bizony na rogi

Spotkanie Minnesoty Vikings z Buffalo Bills miało niemal wszystko, co mogliby chcieć fani: dramatyczną pogoń, serię zwrotów akcji w końcówce i szalone, efektowne zagrania. Miało też niestety kluczowe błędy sędziowskie, których można było łatwo uniknąć. To spotkanie na pewno zmieni nasze postrzeganie Vikings, ale czy winduje ich do roli faworytów?

W podsumowaniu kolejki o nadziei wlanej w serca fanów Packers, porażce ostatniej niepokonanej drużyny i skomplikowanych relacjach NFL z Europą. Zaczynamy jednak od spotkania, które jak na razie jest meczem sezonu.

 

Z cyklu „jeden obraz wart tysiąc słów”, oto prawdopodobieństwo wygrania meczu przez jedną lub drugą drużynę w kolejnych minutach:

Jeszcze na 1:50 przed końcem trzeciej kwarty Bills prowadzili 27:10, a ich zwycięstwo wydawało się niezagrożone. Nawet 81-jardowy bieg po przyłożenie Dalvina Cooka wydawał się w tej sytuacji „golem honorowym”. Nie wydawało się, by Vikings mogli zagrozić rywalom. Nie potrafili nawet wykorzystać prezentu, jakim było fumble Bills na ich własnej połowie w drugiej kwarcie. Poza tym jednym biegiem Cooka gra biegowa nie przynosiła wielkich zysków (2,75 jarda na próbę), a w grze podaniowej jedynym zagrożeniem był Justin Jefferson. Tymczasem Bills konsekwentnie powiększali przewagę i byli drużyną o klasę lepszą. Jednak od przyłożenia Cooka zaczęły dziać się dziwne rzeczy.

Najpierw stratę w polu punktowym rywala popełnił Josh Allen. Nie jest to (niestety) nic niespodziewanego z jego strony – w ostatnich dwóch meczach przeciwnicy przechwycili we własnym polu punktowym cztery jego podania. Jednak okoliczności tego były wyjątkowo bolesne. Bills mieli 4&2 na 7 jardów od pola punktowego rywali po tym, jak wcześniej nie zdołali konwertować 2&2 i 3&2. Czy powinni byli w tej sytuacji kopać? Nie. Ich prowadzenie wynosiło 10 punktów. Gdyby kopnęli osiągnęliby tyle, że zmusiliby rywali do zdobycia dwóch przyłożeń zamiast przyłożenia i FG. Ale to wciąż dwa posiadania. Z drugiej strony przyłożenie Bills w tej sytuacji praktycznie kończyłoby mecz, zwiększając różnicę do trzech posiadań piłki na 10 minut przed końcem meczu.

To była czwarta próba, więc Allen wiedział, że wyrzucenie piłki w trybuny skończy się stratą. Zaryzykował i dobrze zrobił. Jednak za dobrą decyzja poszła fatalna egzekucja. To nie była ryzykowna piłka 50/50, która pechowo się odbiła. To było podania prosto w ręce wiekowego (jak na cornerbacka) Patricka Petersona, który wcześniej ruszał się po boisku jak mucha w smole, ale doświadczenia i wiedzy o tym jak się ustawić odmówić mu nie można. Co gorsza, Peterson zaliczył aż 39-jardową akcję powrotną. Gdyby Allen wyrzucił piłkę w trybuny, Vikings dostaliby ją na własnym 7. jardzie. Tak mieli ją 27 jardów dalej. Ponad ćwierć boiska. Potężny zwrot akcji.

W odpowiedzi goście zdobyli przyłożenie, konwertując po drodze dwie czwarte próby, w tym 4&6 na środku boiska. Jednak nieudane podwyższenie sprawiło, ze różnica wynosiła 4 punkty. Potrzebowali przyłożenia, nie kopnięcia z gry. W trakcie tej serii wydarzyła się jeszcze jedna niedobra dla Vikings rzecz. Pod presją kibiców (problemy z komunikacją) musieli wziąć drugą przerwę na żądanie. Została im tylko jedna, a do końca meczu 4,5 minuty.

I wówczas Bills podali pomocną dłoń – Stefon Diggs popełnił falstart przy 2&10. To spowodowało, że Bills musieli puntować bez zdobycia choćby jednej pierwszej próby i po spaleniu zaledwie minuty, a co gorsza 2&15 i 3&15 były akcjami podaniowymi, po których zatrzymał się zegar. Znowu – trudno winić Bills za takie podejście. Potrzebowali nowej pierwszej próby, a biegi na 15 jardó oto w NFL rzadkość. Ale kara przydarzyła im się w (niemal) najgorszym momencie.

Vikings mieli piłkę. Vikings mieli 3,5 minuty. Vikings potrzebowali przyłożenia. I… Vikings dostali dwa sacki w trzech akcjach i w two minute warning wchodzili w sytuacji 4&18. Co gorsza mieli tylko jeden timeout. Gdyby dysponowali kompletem, mogliby próbować puntu i odzyskania piłki po 3&out. Musieli grać. I wtedy Justin Jefferson zrobił coś takiego. Tego się nie da opisać. To trzeba zobaczyć.

Paradoksalnie w tej sytuacji obrońca pomógł Jeffersonowi. Gdyby nie on, receiver prawdopodobnie nie zdołałby utrzymać piłki. Ale nie odbierajmy niczego Jeffersonowi – to było fantastycznie atletyczne zagranie w absolutnie kluczowym momencie meczu.

Chwilę później Vikings pukali do bram raju, ale na 50 sekund przed końcem meczu w sytuacji 4&goal Kirkowi Cousinsowi zabrakło dosłownie kilku centymetrów, by zdobyć zwycięskie przyłożenie. Game over? Niekoniecznie. Bills dostali piłkę na granicy własnego pola punktowego. Safety było bardzo prawdopodobne i dałoby Vikings jeszcze jedną szansę. I jak na zawołanie Josh Allen zgubił snap spod centra przy próbie QB sneaku. Taki snap, który gubi pewnie raz na tysiąc prób. Co więcej w takich sytuacjach piłkę z reguły z powrotem odzyskuje ofensywa, ale tym razem udało się to obronie Vikings. Touchdown! Trzy punkty przewagi Minnesoty!

Ale zostawili Allenowi 40 sekund. Jak wiemy to aż za dużo i QB Bills zdołał ich doprowadzić do wyrównującego FG. Szkoda, że po drodze błąd popełnili sędziowie – przy kluczowym podaniu piłkę wypuścił Gabe Davis i powinno ono zostać uznane za niekompletne.

W tej sytuacji (2 minuty przed końcem meczu) trener nie może challengować decyzji sędziego. Może to zrobić tylko asystent wideo, który w tej sytuacji ewidentnie zaspał – sędziowie boiskowi (co widać na filmie) mieli prawo nie widzieć ruszającej się piłki, ale na kamerze widać to było wyraźnie.

Tak czy owak dogrywka, a w niej drugi błąd asystenta wideo. Znów – sytuacja, którą można odwrócić po powtórce, ale w dogrywce powtórki inicjować może tylko „góra”, nie trenerzy.

Co gorsza w tej sytuacji Vikings stracili 3 jardy, więc zamiast mieć 1&goal na 1. jardzie mieli 2&goal na 5. w sytuacji, gdy przyłożenie kończy mecz. Skończyło się kopnięciem z pola, a potem Bills przemaszerowali całe boisko i Allen… rzucił kolejny INT w red zone. Tu niestety nie ma dobrego wytłumaczenia. Poniższy screenshot z All-22 to moment, kiedy Allen zaczął rzut.

W momencie podania Davis ma krok przewagi nad Patrickiem Petersonem, ale na linii podania są jeszcze dwaj safety. Co gorsza Allen rzucił piłkę nieco za plecy receivera płaską trajektorią, zamiast próbować przerzucić safety i umieścić ją z dala od Petersona (biały #7), gdzie Davies (#13) miałby szansę na jej złapanie. To nie byłby prosty rzut ani chwyt, ale najgorsze co mogłoby się stać to nieudane podanie. Byłaby trzecia próba z minutą na zegarze. Mógł też podać Singletary’emu (#26) na checkdown z dobiegającym linebackerem – spora szansa na pierwszą próbę. A tak – po meczu.

Czy to zmienia moją percepcję Vikings? Tak. To wciąż nie jest bardzo dobra drużyna. Ale są na tyle niebezpieczni, by iść łeb w łeb z najlepszymi, a w końcówce mają jedną prostą taktykę. Pamiętacie zeszłorocznych Bengals? „F… it, Ja’Marr is somewhere there”? Dokładnie tak w końcówce grali Vikings – Jefferson gdzieś tam jest, zamykam oczy i rzucam w tamtą stronę. A Justin łapał wszystko jak leci w fantastycznym stylu – 10 piłek na 195 jardów. Tak jak zeszłoroczni Bengals nie byli bardzo dobrą drużyną, ale znaleźli sposób na wygrywanie, tak samo jest z Vikings.

Vikings są pierwszą w historii drużyną z bilansem 8-1 i ujemnym DVOA. Mają dopiero 12. EPA w lidze, przeciwko Bills byli gorsi w jardach zdobywanych na akcje i dramatycznie gorsi w success rate (akcja z pozytywnym EPA) – 55% Bills przy 41% Vikings. Ale ostatecznie liczy się wynik na tablicy. Czy postawiłbym na Vikings jako wygranych NFC? Absolutnie nie. Ale tak jak zeszłoroczni Bengals niemal dojechali do mistrzostwa na wierze w Chase’a, tak liderzy NFC North mogą zajechać na plecach Jeffersona dalej niż nam się wydaje.

 

Elementarne, drogi Watsonie

Problemy, które doprowadziły do pięciu z rzędu porażek Green Bay Packers, były w miarę dobrze znane i zdiagnozowane. Aaron Rodgers nie miał receivera, któremu mógł zaufać. To sprawiało, że nie miał zaufania do systemu ofensywnego, próbował robić po swojemu, obrażał się na kolegów i trenerów. To nie mogło działać. Nawet gdy Packers biegali więcej, co przynosiło dobre skutki, nie dawało to zadowalających efektów, bo skracało to mecz (zmniejszało liczbę posiadań), a to nie działało ani na korzyść ataku, który nie potrafił zadać rozstrzygających ciosów, ani obrony, która nie potrafiła utrzymać rywala z dala od endzone.

W ostatnią niedzielę pokazali, że to się może zmienić i to przeciw nie byle jakiemu rywalowi, a Dallas Cowboys. Kluczem okazali się dwaj nowi zawodnicy. Pierwszym i najważniejszym był Christian Watson. #34 tegorocznego draftu pokazał się już w pierwszej akcji sezonu, gdy kapitalnie urwał się od krycia i… upuścił pewne przyłożenie. Nie ulega wątpliwości, że to m.in. jego miał na myśli Rodgers, gdy publicznie mówił o tym, że gracze popełniający błędy powinni mniej grać.

Jednak przeciwko Cowboys zobaczyliśmy wreszcie czemu Packers tak bardzo go chcieli. Złapał tylko cztery piłki, ale zrobił z tego 107 jardów i 3 TD. Po prostu był… szybki. Nie robił nic wielkiego, ale z łatwością wyprzedzał swoich rywali i uwalniał się od krycia. Na tym poziomie taka dominacja to poziom Tyreeka Hilla. Nie wszystko było idealnie. Popełnił kilka błędów, ale to dzięki niemu Packers zdołali wrócić do gry i ostatecznie wygrać mecz.

Drugim był safety Rudy Ford. Dotychczas przez pięć sezonów nie wyróżnił się niczym specjalnym. Zaliczył pięć drużyn, 55 meczów, jeden przechwyt i trzy zbite podania. Niezbyt imponujący bilans, ale po facecie wybranym w szóstej rundzie można się było spodziewać podobnego przebiegu kariery. Jednak w niedzielę dostał swoją szansę – po raz pierwszy w tym roku (i siódmy w karierze) rozpoczął mecz w wyjściowym składzie. Odwdzięczył się dwoma przechwytami, po których Packers zdołali wyrównać mecz w pierwszej połowie. Gdyby nie to, prawdopodobnie do przerwy byłoby po wszystkim.

Ten mecz był dla Packers dużym krokiem w przód i wlał w serca kibiców nadzieję. Atak wreszcie zdobywał punkty, Rodgers udowodnił, że z jego ramieniem jest wszystko ok, linia ofensywna bardzo sprawnie zneutralizowała Micah Parsonsa, a obrona nie była dziurawa. Wciąż jeszcze można uratować sezon (bo dywizję już raczej nie). Pytanie co się stanie, gdy rywale obejrzą sobie taśmę z przełomowym meczem Watsona. Czy będzie to jednorazowy wybryk, czy zostanie zneutralizowany przez przygotowanych rywali czy faktycznie zapewni nową jakość w ataku Green Bay? Czas pokaże.

 

Koniec niepokonanych

Ostatni niepokonany zespół, Philadelphia Eagles, niespodziewanie uległ u siebie Washington Commanders. Czy to coś zmienia? Niespecjalnie.

Trudno było oczekiwać, że Orły zakończą sezon niepokonane. Nie w obecnej NFL. Nawet najlepszym musi powinąć się noga. A to był typowy mecz-pułapka. Po bye weeku z rywalem z dywizji, w sytuacji gdy Eagles byli zdecydowanym faworytem. Jedni zlekceważyli rywala, drudzy, bardzo zmotywowani, nie mieli nic do stracenia.

Zresztą to nie tak, że gospodarze zagrali jakiś fatalny mecz. Zdobywali więcej jardów na próbę niż rywale i mieli minimalnie wyższy success rate. O ich porażce zdecydowały dwie rzeczy. Po pierwsze straty – popełnili ich cztery przy dwóch rywali. Warto przy tym zwrócić uwagę, że goście mieli sporo szczęścia – odzyskali cztery z pięciu fumbli w tym meczu. Po drugie nie potrafili zmusić Commanders do zejścia z boiska, przez co ekipa ze stolicy rozegrała 81 akcji przy zaledwie 47 rywala.

Prawdę mówiąc to był jeden z tych meczów, który przydarza się każdemu faworytowi przynajmniej raz w sezonie, gdy wszystko układa się nie tak jak trzeba. Nie zmienia to kompletnie mojej opinii o tych dwóch zespołach – Eagles pozostają dla mnie faworytem NFC, a Commanders co najwyżej ligowym średniakiem.

 

Jeśli to niedziela, to jesteśmy w Niemczech

Pierwszy w historii mecz sezonu zasadniczego NFL rozegrany w Niemczech okazał się ogromnym sukcesem. Po niezłym spotkaniu Tampa Bay Buccaneers pokonali Seattle Seahawks, a oba zespoły, zwłaszcza w pierwszej połowie, wyglądały dokładnie tak jak się spodziewaliśmy. W sierpniu.

Zgłoszono rzekomo zapotrzebowanie na 3 mln biletów na ten mecz (poważnie wątpię, podejrzewam że kluczem jest tu definicja „zapotrzebowania”). Atmosfera na stadionie była fantastyczna, oglądalność na niemieckim rynku niezwykle wysoka i wszystko potwierdziło, że Niemcy są najlepszym europejskim rynkiem dla NFL, lepszym nawet od Wielkiej Brytanii, w którą tyle zainwestowano. Oficjele ligowi przebąkują o poszerzeniu oferty spotkań u naszych zachodnich sąsiadów, a na tapecie są też rzekomo mecze we Francji i Hiszpanii. Rodger Goodell wspominał nawet o pomyśle stworzenia europejskiej dywizji.

Wobec tych wszystkich zapowiedzi jestem bardzo sceptyczny. Owszem, cała dywizja w Europie mocno ułatwiłaby logistykę i układanie kalendarza w stosunku do jednego klubu, np. w Londynie. Ale na tym plusy się kończą.

Po pierwsze wątpię, by NFL chciało poszerzać bazę klubów, choćby ze względu na niedostatek talentu czy wygodę w układaniu kalendarza przy obecnym układzie osiem dywizji po cztery zespoły. Wątpię, by do Europy przeniosła się na stałe jakaś dywizja, bo w każdej są drużyny, których NFL nie ośmieli się tknąć. Trzeba by było zrobić mocną roszadę, w nieunikniony sposób rozbijając wieloletnie rywalizacje napędzające zainteresowanie (jak w 2002, gdy rozdzielono Patriots i Colts). Czy znalazłoby się czterech właścicieli zainteresowanych przeniesieniem klubu do Europy? Poważnie w to wątpię.

Jeśli drużyna powstanie, to prawdopodobnie w Londynie. I nie wynika to z tradycji NFL International Series, a z kwestii prawnych. NFL (i inne ligi amerykańskie) operują w specyficznym środowisku prawnym. Mamy grupę teoretycznie niezależnych i konkurencyjnych firm, które zamykają jakiś fragment rynku, jednocześnie wspólnie negocjując współpracę z zewnętrznymi podmiotami (prawa telewizyjne). To podręcznikowy przykład trustu – antykonkurencyjnej zmowy, zakazanej we wszystkich krajach z gospodarką zbliżoną do rynkowej. Chyba że są to Stany i jesteś ligą zawodową, objętą specjalnym ustawodawstwem. W Europie byłby z tym większy problem. Na pewno Goodellowi łatwiej byłoby negocjować z Londynem pozostającym poza Unią Europejską i tradycyjnie przyjaznym USA niż z Brukselą, gdzie silna antyamerykańska frakcja nie byłaby chętna naginaniu prawa do potrzeb amerykańskich miliarderów. Zresztą sama próba zharmonizowania sztywnych reguł CBA z europejskim (także brytyjskim) prawem pracy, jakże odmiennym od amerykańskiego, to temat na całkiem ciekawą rozprawę doktorską. Ktoś się podejmie?

Realnie patrząc na przyszłość NFL w Europie – International Series na pewno będzie się rozwijało. Ale umieszczenie klubu po naszej stronie Atlantyku jest mało prawdopodobne w przewidywalnej przyszłości. Rynek amerykański jest maksymalnie nasycony futbolem, a młodsze pokolenie nie jest do niego aż tak entuzjastycznie nastawione, mimo wielu inicjatyw ligi skierowanych do nastolatków. Nic dziwnego, że poszukują nowych klientów, a Europa jest tu potencjalnie bardziej rozwojowa – dla Azjatów mecze rozgrywane są w nocy z niedzieli na poniedziałek i poniedziałek rano – pierwsza seria meczów rozgrywana o 19.00 polskiego czasu zaczyna się w Tokio o 3 w nocy. Pod tym względem ligom grającym codziennie, jak NBA czy MLB jest łatwiej.

 

Tydzień w skrócie:

1. Z notatnika statystyka:

2. Z notatnika medyka:

3. Od kilku tygodni mamy okazję oglądać nową ofensywę Bears skrojoną pod Justina Fieldsa. Jeśli to faktycznie przełom, to za rok Miśki mogą być bardzo mocne. Pozbyli się praktycznie wszystkich weteranów i mają ok. 100 mln dolarów miejsca w limicie płac.

4. Przeciwko Tennessee Titans obrona Broncos wymusiła punt lub stratę w dziewięciu seriach ofensywnych rywala. W żadnej z nich nie pozwolili na więcej niż 6 snapów ani 30 jardów. Zdołali ograniczyć Derricka Henry’ego do 53 jardów i 2,8 jarda na próbę. Jednak i tak nie wystarczyło to do wygranej. Broncos mają wątpliwy zaszczyt być najlepszą drużyną jeśli chodzi o punkty tracone i najgorszą jeśli chodzi o punkty zdobywane. Obrona tylko raz pozwoliła rywalom na przekroczenie 20 punktów w meczu, atak przekroczył tę granicę tylko dwa razy. Gdyby ofensywa zdobywała 20 punktów w każdym meczu, mieliby bilans 8-1.

5. Trener Las Vegas Raiders, Josh McDaniels, zdołał przegrać z Indianapolis Colts prowadzonymi przez Jeffa Saturdaya ze skromnym doświadczeniem w roli trenera licealnego. Został zaproszony do gabinetu prezesa, gdzie zapewniono go, że może być spokojny o pracę na następny sezon. Ale jeśli trzeba to mówić głośno, to posada jest mocno zagrożona.

6. Po porażce Bills i wygranej Miami wszystkie cztery drużyny AFC East zajmują obecnie miejsca premiowane awansem do playoffów a pierwszy zespół od ostatniego dzieli 1,5 wygranej. Za tydzień Patriots podejmują Jets w meczu o ogromnym znaczeniu dla całej dywizji.

 

Zostań mecenasem bloga:




Exit mobile version