Pierwsza runda tegorocznych playoffów niekoniecznie zachwyciła poziomem, ale emocji nie brakowało. Trzeci największy comeback w historii playoffów i faworyci, którzy okazali się mniej dominujący niż nam się wydawało. A jednak wciąż nie doczekaliśmy się pierwszej wygranej drużyny rozstawionej z #7 w historii.
Seattle Seahawks – San Francisco 49ers 23:41
Przed meczem wiadomo było, że Seahawks muszą zagrać bezbłędnie i zaryzykować, by pokonać znacznie wyżej notowanych rywali. Nie zrobili ani jednego ani drugiego, choć w pierwszej połowie szli cios za cios.
49ers zaczęli bardzo mocno – zapunktowali w dwóch pierwszych posiadaniach piłki, a sami wymusili 3&out na Seattle. Jednak potem mecz się wyrównał. Najpierw Seahawks zmontowali 78-jardową serię na przyłożenie złożoną z 14 akcji, a następnie po długim podaniu do D.K. Metcalfa wyszli nawet na prowadzenie. Metcalf w ogóle zagrał bardzo dobre spotkanie, łapiąc 10 piłek na 136 jardów i jedno przyłożenie, ale to w ostatecznym rachunku nie wystarczyło.
W końcówce pierwszej połowy goście zachowali się bardzo bojaźliwie. W sytuacji 3&8 Geno Smith zmienił zagrywkę na bieg, co było złym pomysłem. Nawet jeśli 49ers byli gotowi głównie przeciwko podaniu (a przy 3&8 powinni mieć takie właśnie personel i ustawienie w defensywie), to nawet 6-7 jardowy bieg, normalnie bardzo dobry, nie dałby sukcesu. Ostatecznie musieli puntować z 1:15 na zegarze do końca drugiej kwarty i jedną przerwą na żądanie w zapasie SF. Niners oczywiście udało się zapunktować (kopnięcie z gry), po czym bezmyślne zachowanie Jamesa Warda i jego późne uderzenie na Geno Smithie dały szansę Seattle na punkty – Jason Myers trafił na bramkę z 56 jardów i to goście schodzili na przerwę prowadząc.
Niners „na oko” grali lepiej, ale ich problemem była nieskuteczność pod polem punktowym rywali. Aż dwie wycieczki do red zone skończyły się tylko kopnięciem z pola. Nie chodzi tu o rozgrywanie czwartych prób, bo nie było tu ewidentnych sytuacji na taką decyzję, co raczej ogólną nieskuteczność w tej strefie boiska.
W drugiej odsłonie niestety zaczęły się błędy Seattle, które ostatecznie uniemożliwiły im wyrównaną rywalizację w drugiej połowie. Najpierw zsackowany w red zone rywali Geno Smith zgubił piłkę, a dwie serie później podał w ręce rywali. W tym czasie gospodarze zdobyli 24 punkty z rzędu i na początku czwartej odsłony było właściwie po meczu.
Ekipa z Kalifornii udowodniła, że jest bardzo mocna. Wystarczyły drobne pomyłki, by z łatwością odskoczyli od rywali. Według ESPN SF rozegrali 11. najlepszy ofensywny mecz w playoffach w ostatniej dekadzie pod względem EPA. Brock Purdy rozegrał kolejny bardzo efektywne spotkanie i powoli trzeba sobie zacząć zadawać pytanie czy Trey Lance nie pożegna się z klubem w przerwie międzysezonowej. Ale to temat na marzec, na razie Niners wyrastają na głównych kandydatów do wygrania NFC.
Seahawks mają za sobą bardzo udany sezon. Playoffy w pierwszym roku bez Russella Wilsona to scenariusz, który każdy z fanów drużyny brałby w ciemno w sierpniu zeszłego roku. Geno Smith okazał się ponadprzeciętnym rozgrywającym, choć końcówkę miał znacznie słabszą niż początek. Teraz muszą się zastanowić czy i jak przedłużyć umowę ze Smithem oraz jak wzmocnić obronę, która przez większość meczu nie była w stanie dotrzymać kroku rywalom z dywizji.
Los Angeles Chargers – Jacksonville Jaguars 30:31
Pierwsza runda tegorocznych playoffów jeszcze długo będzie się śniła kibicom Chargers w koszmarach [tu P.T. Czytelnik może sobie wstawić preferowany żarcik o liczebności tej grupy fanów]. 27-punktowe prowadzenie w drugiej kwarcie okazało się niewystarczające i drużyna z LA znalazła się po niewłaściwej stronie trzeciego największego comebacku w historii playoffów. Co gorsza zostali pierwszą drużyną w historii playoffów, która przegrała mając stosunek strat własnych do rywala na plus pięć lub lepiej.
Wyobraźcie sobie, że dostajecie tylko te trzy informacje: drużyna zdobyła 30 punktów, nie popełniła żadnej straty, a przeciwnik miał ich pięć. Kto przy zdrowych zmysłach uznałby, że ta drużyna przegrała?
LAC powinni skończyć ten mecz jeszcze w pierwszej połowie, jednak sami zostawili otwartą furtkę dla będących w kompletnej rozsypce Jaguars. Jeszcze w tej fazie:
- mieli trzy próby na cztery jardy od pola punktowego, skończyli kopiąc FG
- dostali piłkę na własnym 42. jardzie, skończyło się puntem
- po błędzie special teams Jaguars zaczęli serię na sześć jardów od pola punktowego, skończyło się na FG
Jednak najgorszy błąd miał miejsce przed two minute warning. W sytuacji 3&1 na własnej połowie Chargers wymyślili jet sweep Michaela Bandy’ego, receivera, który po raz ostatni biegł z piłką jeszcze na uczelni. Po meczu drużyna przyznała, że to nie on miał być celem tej zagrywki, tylko kontuzjowany DeAndre Carter, który nabawił się w tym meczu urazu, bo zastępował Mike’a Williamsa, który nabawił się urazu z niezrozumiałych względów grają w pozbawionym znaczenia meczu tydzień temu.
Wróćmy jednak do akcji – Bandy najwyraźniej nie wiedział na czym ma polegać akcja, bo wręcz odwrócił się od Justina Herberta, co skończyło się fumblem. Odzyskanym co prawda przez Chargers, ale w połączeniu ze słabym puntem dało to Jaguars krótkie boisko i wystarczająco dużo czasu, by zdobyć pierwsze przyłożenie. Pomijając oczywisty wpływ na wynik (skończyło się jednym punktem różnicy), na pewno miało to niebagatelne znaczenie dla psychiki drużyny z Florydy przed drugą połową.
Z kolei strategia Chargers w drugiej połowie niepokojąco przypominała pomysły Falcons z Super Bowl LI: w drugiej połowie z 30 snapów ofensywnych 23 to zaplanowane podania (raz Herbert zaczął biec, gdy receiverzy byli pokryci, więc w statystykach zobaczycie osiem biegów i 22 podania/sacki). Pomysł, że jakaś arbitralnie założona liczba akcji biegowych gwarantuje zwycięstwo jest oczywiście absurdem i myleniem skutku z przyczyną, ale akcje biegowe mają tę przewagę nad podaniowymi, że nawet nieudane sprawiają, że czas się nie zatrzymuje. Można mówić, ze biegi nie szły w tym meczu za dobrze, ale trudno wierzyć w grę podaniową, gdy brakuje dwóch z trzech najlepszych receiverów (Williams i Carter), a linia ofensywna pozwala na 10 obaleń rozgrywającego (QB hitów).
Drugi problem jest jeszcze gorszy: przedwczesne snapy. To również coś, co rzuciło mi się w oczy po przegranym przez Falcons Super Bowl. Herbert regularnie odpalał w drugiej połowie akcje, gdy na play clocku pozostawała dwucyfrowa liczba sekund. Jasne, nie można każdej akcji zaczynać z jedynką na zegarze, bo to bardzo ułatwia życie rywalowi. Ale trenerzy powinni poinstruować swojego rozgrywającego: jeśli zegar nie jest zatrzymany, to poczekaj ze snapem, aż na play clocku będzie mniej niż pięć sekund. Czy to by pozwoliło Chargers dociągnąć wygraną do końca? Możliwe. Na pewno Jaguars byliby bardziej nerwowi i zmuszeni do podjęcia większego ryzyka w końcówce.
Warto też wspomnieć o kopnięciu przestrzelonym z 43 jardów przez Camerona Dickera, normalnie bardzo pewnego w tym elemencie gry.
Znęcam się nad Chargers, bo to oni mieli mecz w ręku i wypuścili, ale wypada docenić niezwykły hart ducha Jaguars, którzy nie dali się złamać pięcioma stratami w pierwszej połowie (cztery INT Trevora Lawrence’a i wspomniany już zgubiony punt). W momencie czwartego przechwytu Lawrence miał zaledwie 4/16 na 35 jardów. Od tego momentu: 24/31, 233 jardy i 4 TD. Dwa zupełnie inne mecze i prawdziwy pokaz mentalnego przygotowania, bo wielu innym graczom taki początek nieodwracalnie siadłby na psychice i uniemożliwił skuteczną grę w tym dniu.
Warto też docenić pracę Douga Pedersona, który nie tylko zdołał poukładać wszystko po fatalnym początku, ale również nie bał się podejmować agresywnych decyzji:
- w sytuacji 4&1 pod koniec drugiej połowy nie bał się konwertować, choć wielu na jego miejscu pomyślałoby „wezmę jakiekolwiek punkty na koniec tej fatalnej połowy”
- gdy karę niesportowego zachowania dostał Joey Bosa, zamienił kopanie podwyższenia na granie za dwa z 1. jarda, co konwertował Lawrence
- mając 4&1 na 1:27 przed końcem i 41 jardów do pola punktowego przy dwupunktowym prowadzeniu Chargers postanowił nie kopać z 59 jardów, tylko zdobyć nową pierwszą próbę. Do tego wybrana zagrywka nie polegała na waleniu głową w mur skupionych na środku liniowych rywala, a swobodne obiegnięcie tego muru przez Etienne’a. Pozwoliło to na znacznie łatwiejsze kopnięcie, a dzięki temu że Etienne pozostał w boisku, również na spalenie zegara
Co ciekawe Brandon Staley krytykowany jest w mediach za nadmierne ryzyko. Tymczasem akurat w tym roku nie szedł za liczbami tak chętnie jak w poprzednim. Za to Doug Pederson podejmował ryzyko wtedy, kiedy trzeba, ale o tym cisza. Niestety dla wielu „gadających głów”, zwłaszcza starszego pokolenia, decyzja jest dobra, gdy przyniesie dobre efekty, a analiza wsteczna zawsze skuteczna.
Kibice Jaguars mogą patrzeć w przyszłość z ostrożnym optymizmem. Ich drużyna zagrała w sumie niezłe zawody, a mecze z pięcioma stratami nie zdarzają się zbyt często. Defensywa zdołała ograniczyć atak Chargers do 4,6 jarda na próbę, choć duża tu zasługa sztabu ofensywnego LA, który przez cały rok nie do końca ogarniał, że ich rozgrywający ma jedno z najsilniejszych ramion w NFL i potrafi rzucić dalej niż na 10 jardów.
Drużyna z Kalifornii zdążyła już zwolnić koordynatora ofensywy i trenera rozgrywających. Sytuacja jest tam całkiem ciekawa, bo mają zdolnego młodego QB, dwóch elitarnych WR (choć rzadko są zdrowi w tym samym czasie) i poczynili pewne inwestycje w OL. Potencjał jest, tylko czy nowa ofensywna część sztabu będzie umiała z niego skorzystać.
Miami Dolphins – Buffalo Bills 31:34
Kiedy na początku drugiej kwarty Bills wyszli na prowadzenie 17:0, a Stefon Diggs miał na koncie 110 jardów po złapanych podaniach, wydawało się że jedynym pozostałym pytaniem będzie czy Sean McDermott utrzyma starterów na boisku na tyle długo, by Diggs poprawił playoffowy rekord jardów w meczu (240). Okazało się, że nie tylko starterzy Bills grali do ostatniej sekundy, ale i Diggs zdobył tylko cztery jardy przez całą resztę spotkania.
Należy oddać honory Dolphins, którzy pod wodzą trzeciego QB zdołali powalczyć do końca o wygraną w playoffach, głównie dzięki bardzo dobrej postawie obrony, która wywierała ciągłą presję na Josha Allena i wymusiła na rywalu trzy straty. Jednak w ostatecznym rozrachunku Bills powinni ten mecz dość pewnie wygrać wobec kompletnej nieporadności ofensywy Miami i tylko seria ich błędów pozwoliła Dolphins na powrót do gry. Buffalo byli niemal dwukrotnie lepsi w nowych pierwszych próbach (25:16), jardach (423:231) i jardach na próbę (5,9:3,3).
W kluczowym momencie, gdy Dolphins odrabiali straty, dostali cztery dobre pozycje startowe:
- kickoff Bills wypadł poza linię boczną (piłka na 40. jardzie MIA)
- przechwyt na Joshu Allenie (48. BUF)
- dobra akcja powrotna po puncie (27. BUF)
- kolejny przechwyt na Allenie (18. BUF)
Trzy razy zaczynali akcję na połowie Bills, raz w pobliżu środka boiska. Warto też zwrócić uwagę, że za dwa były odpowiedzialne special teams, które w sezonie zasadniczym były raczej atutem Buffalo.
Na początku drugiej połowy Dolphins zdołali nawet wyjść na prowadzenie, gdy wymusili fumble Allena i wrócili z nim na przyłożenie. Można było odnieść wrażenie, że po pewnym początku w szeregi Bills wkradło się trochę dekoncentracji, a w grę Allena nonszalancji. Z czysto ludzkiego punktu widzenia można to zrozumieć, ale jednak Dolphins to profesjonaliści, co niektórzy bardzo wysokiej próby i Buffalo o mało nie zakończyli przez to sezonu.
Można odnieść wrażenie, że gdyby Dolphins zdołali cokolwiek wykrzesać ze swojej ofensywy, mogliby wyjść z tego spotkania zwycięsko. Niestety receiverzy Skylara Thomspona złapali tylko 18 z 45 wykonanych podań, przy czym sporo winy tak po stronie niedoświadczonego Thompsona, jak i notorycznie upuszczających podania skrzydłowych Miami. Nie mogli się też oprzeć na grze biegowej, która przy 2,1 jarda na próbę i 28% success rate stanowiła bardziej sabotaż niż wsparcie.
Parę słów krytyki należy się sztabowi trenerskiemu Dolphins. Najpierw w sytuacji 3&19 pod własnym polem punktowym zaordynowali podanie Thompsona. O ile bym się zgodził, gdyby to Tua Tagovailoa stał za centrem, o tyle w tej sytuacji było to zbędne ryzyko, które oczywiście skończyło się przechwytem Bills. Mając piłkę na połowie rywala Allen i spółka zdołali odzyskać prowadzenie i grać już nieco spokojniej do końca.
Drugim problemem był play clock w końcówce meczu. Dolphins nagminnie brakowało czasu przed snapem, musieli marnować przerwy na żądanie, a wreszcie dostali 5 jardów kary za opóźnienia gry w kluczowej czwartej próbie, która miała się okazać ich ostatnią ofensywną akcją w tym sezonie. Problemem najprawdopodobniej była komunikacja między Mikiem McDanielem i Thompsonem. Przy tej ostatniej czwartej próbie McDaniel prawdopodobnie myślał, że ma nową pierwszą próbę (było blisko) i podał złą zagrywkę, po czym musiał szybko wyszukać nową i również ją podać. Ale jak to możliwe, że nie ma w sztabie osoby, która by to kontrolowała? Ewidentnie zemścił się zbyt duży zakres odpowiedzialności głównego szkoleniowca. Nawet jeśli McDaniel nie chce oddać playcallingu, to powinien inaczej zorganizować pracę sztabu w dniu meczowym.
Trzeba przyznać, że to był męczący mecz. Trwał prawie cztery godziny w czasie rzeczywistym, ale nie przez reklamowy spisek CBS, jak chcieliby niektórzy. Po pierwsze komiczna liczba niecelnych podań, które zatrzymywały zegar, a po drugie częste zmiany posiadania. W normalnym meczu NFL mamy ok. 20 serii z obu stron. W tym mieliśmy 29, plus dwa kolanka na koniec obu połów. Tylko pięć z nich miało więcej niż sześć snapów.
Bills mogą się wydawać drużyną z wieloma problemami, ale to raczej kwestia dokładności i koncentracji. To co może martwić fanów zespołu to fakt, że Allenowi takie chwilowe zaćmienia umysłu zdarzają się w tym roku niespodziewanie często.
Miami wchodzi w offseason z ogromnym znakiem zapytania na rozegraniu. Stan zdrowia Tuy po kolejnym wstrząśnieniu mózgu i jego dalsza przyszłość w NFL są na razie niejasne. Nawet jeśli wróci, historia urazów nie napawa optymizmem.
New York Giants – Minnesota Vikings 31:24
Kto meczem na styku wojuje, od meczu na styku ginie. Vikings pobili rekord NFL wygrywając 11 kolejnych meczów zakończonych różnicą siedmiu punktów lub niższą. Na dwunastym seria się zakończyła. Na ich nieszczęście w playoffach.
Giants wygrali to spotkanie absolutnie zasłużenie. Przyjechali do Minneapolis robić swoje i zrobili. Skuteczne biegi Saquona Barkleya i Daniela Jonesa plus efektywna krótka gra podaniowa i sporo jardów po złapaniu podania przez receiverów Giants. Plan był jasny, absolutnie nie można przyczepić się do egzekucji. Jones zagrał bardzo dobrze i wygląda na to, że Brian Daboll może go poprowadzić drogą, którą podążył Alex Smith pod wodzą Jima Harbaugh i Andy’ego Reida – z popełniającego masę strat zawodnika, który jest obciążeniem dla zespołu ku atletycznemu, nieźle funkcjonującemu w systemie rozgrywającemu. Fanom Giants przypomnę jednak, ze mimo wszystko i Harbaugh i Reid dość szybko Smitha zastąpili. Nie bez powodu.
Wróćmy jednak do meczu. Jakkolwiek Giants należy pochwalić za dobry plan i egzekucję, to był to dość przewidywalny plan. Tymczasem ekipa z Minnesoty wydawał się na niego… kompletnie niegotowa?
Większość meczu bronili dość pasywną obroną strefową. To może miałoby sens, gdyby służyło lepszemu powstrzymywaniu gry biegowej, ograniczeniu biegów rozgrywającego i jardów po złapaniu piłki. Tylko akurat te trzy elementy u gości funkcjonowały wyśmienicie. Jaki był w takim razie defensywny plan Minnesoty? Trudno stwierdzić. W samej pierwszej połowie goście zdobyli 103 jardy biegiem przed pierwszym kontaktem z obrońcą, a pass rush nie wywarł presji na Jonesie w ani jednej akcji. W drugiej połowie było lepiej, bo trudno żeby było gorzej, ale absolutnie nie było dobrze.
Vikings trzymali się w meczu dzięki atakowi. Kirk Cousins grał całkiem skutecznie, a jego CPOE +13,7% musi budzić szacunek. Gra biegowa nie była może super skuteczna, ale nie utrudniała. Kluczowe okazało się ograniczenie Justina Jeffersona w drugiej połowie poprzez podwajanie. W końcówce meczu Wikingowie nie byli w stanie przesuwać piłki po boisku.
Świetnym podsumowaniem sezonu Vikings była ostatnia akcja. W sytuacji 4&8 Kirk Cousins podał w okolicę linii wznowienia akcji. Inni receiverzy byli naturalnie pokryci, ale to jest ostatnia akcja sezonu. Nawet rzut na aferę dałby jakieś minimalne szanse na pierwszą próbę i przedłużenie szans. Podanie Cousinsa nie dało najmniejszych.
Giants grają dalej. Nie będą faworytami przeciwko Eagles, ale dla nich ten sezon i tak jest bardzo udany, a jeśli Brian Daboll nie wygra nagrody trenera roku to będzie skandal.
Z kolei w Minnesocie zaczyna się fascynujący offseason. W którą narrację uwierzy szefostwo klubu? „Byliśmy świetną drużyną, wygraliśmy 13 meczów, odpadliśmy pechowo w playoffach, jesteśmy o dwóch graczy od Super Bowl”? Czy raczej „Byliśmy przeciętną drużyną z masą szczęścia, trzeba poszukać licznych wzmocnień”?
Baltimore Ravens – Cincinnati Bengals 17:24
Bengals to kolejna faworyzowana drużyna w tej rundzie, która miała znacznie więcej problemów z pokonaniem rywala niż na to wyglądało przed meczem. Niestety dla ich fanów wróciły dwa znajome problemy: linia ofensywna i brak opcji w ataku poza Ja’Marrem Chasem.
Linia tym roku spisywała się nieco lepiej niż w poprzednim sezonie. Nie rewelacyjnie, na pewno poprawa nie była tak znacząca jak oczekiwał klub po solidnych offseasonowych inwestycjach w tę formację, ale Burrow nie musiał się obawiać o życie w każdej akcji. Przez 15 pierwszych meczów grali w tym samym zestawieniu, jednak po kolejnych urazach spotkanie z Ravens kończyli z zaledwie dwoma starterami, z czego jeden to debiutant. W efekcie Burrow dość często znajdował się pod presją, a gra biegowa spisywała się bardzo słabo.
W grze podaniowej jedynym większym zagrożeniem był Chase. Pod jego nieobecność w tym roku koledzy pokazali, że mogą wnosić znaczący wkład w grę zespołu, ale w ostatnim meczu gdzieś to zniknęło. Kibice mogą mieć nadzieję, że tylko na jeden mecz.
Nie zachwyciła też obrona. Tyler Huntley zagrał bardzo solidne zawody z jednym koszmarnym błędem, o którym zaraz. Był skuteczny w grze podaniowej i biegowej. Zdołał wykrzesać całkiem sporo z dość mizernej grupy receiverów, a w ostatniej sekundzie meczu James Proche miał na palcach „zdrowaśkę” w polu punktowym i mógł nawet doprowadzić do dogrywki. Ze strony Huntleya imponująca była zwłaszcza akcja w końcówce drugiej kwarty, gdy dogonił zgubiony snap i zamiast wziąć sack i dać się wypchnąć poza zasięg kopnięcia z gry, zdołał podać pod presją na nową pierwszą próbę.
Ravens zdobyli w tym meczu więcej jardów, pierwszych prób i byli efektywniejsi w ataku. Dlaczego przegrali? Rzadko zdarzają się pojedyncze akcje, na które można wskazać, ale tu zwrot był niesamowity. W sytuacji 3&goal na jard od pola punktowego Ravens próbowali zdobyć przyłożenie QB sneakiem. Skopiowali od Eagles formację, w której kilku zawodników ustawia się za QB i wpychają go do pola punktowego niczym w maulu w rugby. Tyle że Huntley, zamiast dać się wepchnąć, próbował przełożyć piłkę ponad linią defensywną rywala. Okazało się, że to nieco za daleko, Bengals wybili mu piłkę z rąk i wrócili z nią na swoje przyłożenie. Według Pro Football Reference był to zwrot o przeszło 12 punktów (-12,17 EPA z punktu widzenia Ravens) i stanowi poważną skazę na meczu Huntleya, bo gdyby zagrał jak playbook przewidział, prawdopodobnie zdobyłby przyłożenie i kto wie czy nie wystarczyłoby to do wygranej.
W kolejnej rundzie Bengals grają z Bills i mimo że oba zespoły miały problemy w pierwszej rundzie, możemy się spodziewać świetnego widowiska.
Ravens czeka trudny offseason, w którym muszą zdecydować co zrobić z Lamarem Jacksonem. Z jednej strony to były MVP, ale w dwóch ostatnich sezonach jego nieobecność w grudniu i styczniu zepsuła obiecujące rozgrywki.
Dallas Cowboys – Tampa Bay Buccaneers 31:14
Obok 49ers to właśnie Cowboys pozostawili po sobie najlepsze wrażenie w pierwszej rundzie. Kontrolowali mecz praktycznie od początku do końca i łatwo rozbili rywala. Oczywiście można mówić, ze rywal nie był najwyższej klasy, ale to jednak playoffy, to jednak Tom Brady, a Bengals i Bills nie dali rady awansować w dobrym stylu.
Początek meczu nie wskazywał na taką dominację gości. Obie strony zaliczyły po dwa 3&out, następnie Cowboys zapunktowali po długiej serii ofensywnej. Buccaneers odpowiedzieli swoją, ale Tom Brady rzucił kuriozalny przechwyt w polu punktowym rywala. Trudno powiedzieć, czy Brady próbował pod presją odrzucić piłkę poza boisko i zrobił to tak fatalnie czy to Chris Godwin zatrzymał się, podczas gdy Brady spodziewał się kontynuacji ścieżki. Tak czy inaczej był to ostatni moment, gdy zwycięstwo Cowboys było choć trochę wątpliwe.
Teksańczycy dominowali w każdym elemencie gry. Dak Prescott zagrał świetny mecz na rozegraniu, rozdzielając piłki między kilku receiverów, a Tony Pollard skutecznie biegał. Obrona kompletnie zdławiła grę biegową Tampy (co akurat w tym sezonie nie jest trudne), a defensywa podaniowa zbiła aż 12 podań Brady’ego. Tak jak przez cały sezon rozgrywający Bucs podawał dużo, ale niewiele z jego podań wynikało.
Jednak co najważniejsze, Cowboys zdołali uniknąć poważnych błędów. Jedynym problemem był kopacz Brett Maher, który spudłował cztery z pięciu podwyższeń. W tym spotkaniu nie miało to znaczenia, ale w kolejnych rundach może się to okazać decydujące.
Czy to wystarczy, by drużyna z Dallas, Dak Prescott i Mike McCarthy przestali być uważani za drużynę potykającą się o własne nogi? Jeszcze nie, a przed nimi znacznie bardziej wymagający przeciwnik: San Francisco 49ers. Warto jednak wspomnieć, że ich poprzednia wygrana w playoffach na wyjeździe miała miejsce właśnie w San Francisco, niemal dokładnie 30 lat temu.
Buccaneers wchodzą w trudny offseason. Drużynę prawdopodobnie czeka przebudowa i nie wiadomo jaka przyszłość czeka Toma Brady’ego. Jakkolwiek się to skończy, pozyskanie Brady’ego dało klubowi mistrzowski tytuł, więc należy to uznać za bardzo udany pomysł.
Zostań mecenasem bloga: