Nasi reprezentanci nie byli faworytami, zwłaszcza że wiadomo było, że Amerykanie drugiego tak słabego meczu jak przeciwko Niemcom nie zagrają. I faktycznie, ekipa USA od początku grała lepiej i uważniej. Ewidentnie pomogły dwa dni spędzone nad playbookiem zamiast nerwowego dzwonienia po wszystkich kolegach przebywających przypadkiem na Starym Kontynencie.
Ekipa naprędce poskładana z „importów” dominowała nad Polakami możliwościami atletycznymi i umiejętnościami indywidualnymi, a także doświadczeniem. Było to widać w sytuacji, kiedy jeden z puntów Amerykanów został zablokowany, przeleciał mimo to na naszą stronę linii wznowienia akcji, a nasi odruchowo rzucili się do piłki. To był dalej punt, Amerykanie nie mogli zdobyć z tego pierwszej próby, a gdy Polacy dotknęli piłkę Amerykanie (słusznie) zaczęli reklamować fumble. Sędziowie orzekli, że Polacy tę piłkę odzyskali, ale ja z trybun miałem spore wątpliwości.
Wróćmy jednak do początku meczu. Ciężko się to oglądało, jak zresztą wszystkie mecze w ramach tegorocznych World Games. Polacy nie stanowili żadnego zagrożenia w ataku, Amerykanie przez większość pierwszej połowy uzbierali dwa niecelne kopnięcia z pola, dopiero „do szatni” udało im się zdobyć przyłożenie. Przez większą część meczu oglądaliśmy popisy punterów. Tu należy docenić Adama Nelipa, który kopał jak maszyna: ok. 40 jardów netto w każdym puncie. Dla porównania najlepsi w tym elemencie w NFL LA Rams osiągali w zeszłym roku 46,2 jarda netto.
Bardzo dobrze spisywała się również nasza defensywa. Amerykański atak nie należał do najbardziej urozmaiconych, ale Polacy nie dawali im za dużo pograć. Ograniczony został RB Tristan McCathern, który takie problemy sprawiał w sobotę Niemcom. Niestety dużo krzywdy robiły nam screeny, zwłaszcza WR screen. Właśnie po takim zagraniu Mario Brown zdobył w czwartej kwarcie decydujące przyłożenie.
Niestety znów słabo grała nasz ofensywa. Przejście więcej niż kilkunastu jardów w serii ofensywnej stanowiło spore wyzwanie (nie liczę kar). Tym razem cały mecz rozgrywał Karol Żak.
W pierwszej połowie nie było widać różnicy jakościowej w porównaniu z półfinałem, mimo że linia Amerykanów była nieco słabsza niż linia Francji i Żak miał więcej czasu w kieszeni. Nieco lepiej wyglądało to w drugiej odsłonie, gdy Żak poprowadził dwie dobre serie ofensywne. Najpierw w trzeciej kwarcie Polacy przemaszerowali 78 jardów, a serię zakończyło podanie Żaka do Nelipa na przyłożenie.
Druga miała miejsce w ostatniej kwarcie, gdy Polacy byli o krok od wyrównania. Po drodze zdołali konwertować czwartą próbę (Żak do Matkowskiego). Matkowskiemu centymetrów zabrakło, by złapać wyrównujące przyłożenie w boisku. Niestety serię zakończył sack wzięty przez Żaka przy 4&5. Nasz rozgrywający zawahał się czy szukać jeszcze kolegi podaniem czy próbować zdobyć pierwszą próbę biegiem (było trochę miejsca) i w efekcie nie wyszło ani jedno ani drugie.
W drugiej połowie Żak dostał trochę więcej swobody od sztabu trenerskiego. Zaczął się też odrobinę bardziej kreatywny playcalling, choć Amerykanie nieźle czytali nasze zagrywki. Było to widać zwłaszcza w dobrze bronionych screenach i skutecznym kryciu reciverów przez secondary. W efekcie atak wyglądał odrobinę lepiej, ale to nie wystarczyło. Polska obrona znów wymusiła kilka strat, zanotowała kilka sacków, tylko co z tego, skoro po dobrej serii zaraz musieli wracać na boisko po kolejnym 3&out ofensywy.
W końcówce meczu widać było, że Polacy odczuwają trudy dwóch meczów w ciągu trzech dni. Opatrywani byli m.in. Adam Nelip, Adam Skakowski, Paweł Świątek i Kamil Ruta. Kapitan kadry wylądował wręcz w karetce. Paradoksalnie Biało-Czerwoni mieli większe problemy z kontuzjami niż grający węższym składem Amerykanie. Goście w sobotę wyglądali na kompletnie wyczerpanych, ale w poniedziałek nie było po nich widać jakiegoś ogromnego zmęczenia.
Finał zepsuty przez pogodę
Ostrzyłem sobie zęby na finał Francja-Niemcy i rzeczywiście przez dwie kwarty był to najlepszy mecz na tym turnieju, choć zapewne zbyt defensywny jak na gusta 9 tys. fanów zgromadzonych na Stadionie Olimpijskim. Gra obu drużyn mogła się podobać. Kreatywny playcalling, twarda obrona, sporo gry górą, próby zagrań zmyłkowych. Znów szalał atletyczny WR reprezentacji Niemiec, Kwame Ofori.
Po stronie francuskiej sporo było dobrej gry biegowej, a kilkoma efektownymi chwytami popisał się potężny TE Kevin Mwamba. Francuzi wyszli nieco lżejszymi formacjami niż przeciwko Polsce. Nawet gdy pojawiał się TE, częściej był dodatkowym reciverem niż dodatkowym blokerem. Formacji na dwóch TE, w której Francuzi spędzili większość pierwszej połowy meczu z Polską, było jak na lekarstwo.
Niestety niemal równo z początkiem meczu nad Wrocławiem rozpoczęły się opady deszczu, które z biegiem czasu zaczęły przybierać na sile. Wyglądały szalenie efektownie w świetle stadionowych jupiterów, ale kompletnie zniszczyły grę w drugiej połowie.
Obie drużyny ograniczyły się do gry biegowej i to dość prostej, bo wszelkie gwałtowne hamowania, zwroty i tym podobne zagrania były na mokrej murawie po prostu niemożliwe. Zawodnicy po powaleniach wykonywali efektowne kilkujardowe ślizgi, ale oglądało się to bardzo ciężko. Mecz rozstrzygnął błąd niemieckiego rozgrywającego, który zgubił mokrą piłkę pod własnym polem punktowym. Kilka akcji później Francuzi zdołali wbić się do endzone na decydujące przyłożenie.
Na finale stawiło się ok. 9 tys. kibiców, więcej niż na sobotnim meczu Poska-Francja. Część zapewne po raz pierwszy oglądała mecz futbolu amerykańskiego i tym większa szkoda, że zamiast piękna sportu zobaczyli widowisko zepsute przez warunki atmosferyczne. Jednak atmosfera na trybunach była świetna, futbolowi „weterani” tłumaczyli „nowicjuszom” co się dzieje na boisku. Były też bardzo aktywne grupy fanów z Francji i Niemiec.
World Games okazał się sukcesem jako magnes na zwykłego kibica. Jednak poziom sportowy pozostawiał nieco do życzenia. Spodziewałem się więcej, zarówno po naszej reprezentacji, jak i po pozostałych drużynach. Francuzi zasłużenie wygrali turniej, zwłaszcza w półfinale pokazali klasę. W finale ich grę podaniową zdusiła pogoda, ale i tak zwyciężyli nieprzypadkowo.
Co dalej z reprezentacją?
Kilku najbardziej doświadczonych weteranów zapowiadało reprezentacyjne albo wręcz futbolowe emerytury po World Games, ale myślę, że nie będzie ich aż tak dużo, bo chłopaki mają coś do udowodnienia. Nie można im odbierać woli walki i ambicji. Mamy defensywę na najwyższym europejskim poziomie, znakomite special teams, ale brak skutecznej ofensywy położył się cieniem na sukcesach pozostałych formacji.
Nie można mówić, że nie mamy dobrych zawodników. Kadrowicze we wcześniejszych meczach pokazywali, że potrafią grać na europejskim poziomie. Ofensywa Panthers Wrocław, składająca się głównie z Polaków, nie miała problemu, by skutecznie rywalizować ze Swarco Raiders Tirol.
Nasuwa się myśl, czy to nie jest kwestia braku rozgrywającego. W końcu z kadrowiczów nominalnym #1 w klubie Topligi jest tylko Karol Żak. Bartek Dziedzic gra ostatnio częściej jako WR, a Filip Mościcki (którego nie zobaczyliśmy na boisku ani na moment w tym turnieju), to QB wicemistrzów PLFA I Kraków Kings.
Tyle że to byłoby pójście na łatwiznę. Jasne, lepsza gra podaniowa otworzyłaby również grę biegową, ale nasza o-line nie potrafiła zdominować linii wznowienia akcji. Trudno tu mówić, że liniowi są słabi, skoro w europejskich pucharach radzili sobie z różnymi zagranicznymi „dzikami”.
Niestety trzeba rozliczyć trenera Brada Arbona i jego sztab trenerski. Amerykański szkoleniowiec dostał bardzo komfortowe warunki i pełne wsparcie całego futbolowego środowiska. Mecze na World Games były spotkaniami z najsilniejszymi rywalami w czasie 2,5-rocznego okresu, ale nie wszystko można tym tłumaczyć. Zwycięstwo z Francją byłoby mega sensacją, ale mogliśmy się spodziewać choćby nawiązania wyrównanej walki, a nie pogromu 28:2.
Bardzo wątpliwy był ofensywny playcalling. W żadnym z meczów nie byliśmy faworytem, a to oznacza, że warto podejmować ryzyko. Tymczasem Polacy grali bardzo konserwatywnie, dość ubogim playbookiem. Nie wierzę, że przez niemal trzy lata szlifowania schematów kadrowicze nie przećwiczyli podania play action czy akcji typu zone read. Jedno i drugie zdejmuje nieco presji z QB. Tymczasem zamiast spróbować jakiejś formy opcji Karol Żak ruszał na samobójcze biegi środkiem boiska. Kiedy Francja wysoko prowadziła, aż prosiło się o jakiś trick play lub zmyłkowy punt. To przecież trick play przyniósł Niemcom zwycięstwo nad Amerykanami.
Polski playbook nieco otworzył się w drugiej połowie przeciwko Amerykanom i dało to naprawdę dobry efekt. Nie wiem czemu dopiero wtedy. Czemu, gdy Francja odjeżdżała, polscy szkoleniowcy nie sięgnęli do głębin playbooka, by postawić wszystko na jedną kartę.
Na koniec pozostaje sprawa, która budzi od dłuższego czasu kontrowersje w środowisku. Czy kadrowicze zostali po prostu zajechani? Męczące zgrupowanie z zajęciami od 6.00 do 22.00, mało czasu na regenerację po sezonie. Nie wiem czy faktycznie sztab trenerski przesadził z ilością treningów. Podczas World Games kadrowicze nie wyglądali na wykończonych, ale tu grała adrenalina, więc niekoniecznie wszystko można dostrzec z trybun.
Na wszystkie te pytania musi sobie odpowiedzieć PZFA. Wydaje mi się, że czas Brada Arbona dobiegł końca. Trzeba zbudować nowy sztab szkoleniowy i wyznaczyć nowe strategiczne cele dla reprezentacji. Na pewno nie można jej „zamrozić”, bo w Polsce nic tak nie nakręca popularności sportu jak sukcesy reprezentacji. Przekonali się o tym koszykarze w latach 90-tych, a ostatnio siatkarze i piłkarze ręczni. Środowisko futbolowe potrzebuje reprezentacji, ale reprezentacji grającej ciekawszy futbol niż ten zaprezentowany podczas World Games.
Zdjęcie: Bartek Sadowski (TWG PHOTOS)