Kluczowa kontuzja, spodziewany pogrom, zasłużone choć nieoczekiwane zwycięstwo i defensywna batalia. Tegoroczna Divisional Round nie przejdzie do historii, ale emocji nie zabrakło.
Jacksonville Jaguars – Kansas City Chiefs 20:27
Trudno było oczekiwać, by Jaguars zdołali pojechać do Kansas City i odnieść tam zwycięstwo w playoffach bez znaczącej pomocy. Czy to ze strony Chiefs czy zwykłego szczęścia. I faktycznie, Kansas City mieli ogromnego pecha, ale nawet to nie wystarczyło.
Do najważniejszego wydarzenia tego meczu doszło w drugiej ofensywnej serii KC, gdy jeden z obrońców spadł na nogę Patricka Mahomesa. Trudno się tu dopatrywać faulu, złośliwości, czy wyjątkowej brutalności defensora. Po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Szczęście w nieszczęściu rozgrywający Chiefs nie złamał nogi. Niestety doznał zwichnięcia stawu skokowego, co poważnie ograniczy jego mobilność do końca sezonu, niezależnie od tego czy jego drużyna zakończy go na etapie finału konferencji czy w Super Bowl.
Jeśli nie dojdzie do jakiegoś nieprzewidzianego zdarzenia, to Mahomes w obu tych meczach zagra. Natomiast jego dyspozycja to duży znak zapytania. Już w meczu z Jaguars było widać gigantyczną różnicę. Przed urazem quarterback KC jak zwykle dokonywał cudów, wykonując raz po raz nieprawdopodobne rzuty. Gdyby to był ktokolwiek inny, zachwytom nie byłoby końca, ale w wykonaniu tego gracza przywykliśmy już uważać niezwykłe za rutynowe.
Po skręceniu kostki dokończył serię ofensywną, ale ostatecznie trenerzy wysłali go do szatni (ku jego niezadowoleniu), a połowę dokończył Chad Henne. Po przerwie Mahomes wrócił do gry z mocno owiniętą nogą i prawdopodobnie napakowany środkami przeciwbólowymi po dziurki w nosie. Wciąż był ponadprzeciętnym rozgrywającym, ale widać było wyraźną różnicę poziomów. Nie chodziło tylko o mobilność w kieszeni, ale i o pracę nóg podczas rzutu. Z reguły zawodnik przenosi wówczas ciężar ciała z jednej nogi na drugą, by wygenerować większą siłę. Mahomes miał z tym wyraźne problemy, kuśtykał przy przekazywaniu piłki do running backów, oszczędzając kontuzjowaną nogę, a z ofensywnego playbooka niemal zniknęło play-action. Trudno znaleźć gorszy moment na kontuzję rozgrywającego, ale przynajmniej nie eliminuje go ona z gry całkowicie i nie powinna mieć długoterminowych konsekwencji.
Wróćmy jednak do meczu. Kontuzja rozgrywającego rywali dała szansę Jaguars, jednak goście cały mecz byli z tyłu. I choć zagrali nieźle, to ani przez moment wygrana gospodarzy nie była poważnie zagrożona.
Chiefs pokazali, że nie są drużyną jednego zawodnika. Gdy Mahomes zszedł do szatni, Chad Henne poprowadził 98-jardową serię zakończoną przyłożeniem, która udowodniła, że nawet bez swojego lidera mogą zmontować kompetentną ofensywę. Na szczególne brawa zasłużyła linia ofensywna, która ma za sobą całkiem udany sezon, a przeciwko Jaguars wzięła na siebie ciężar torowania drogi RB. Chiefs biegali znacznie częściej niż mają to w zwyczaju i robili to całkiem skutecznie. Pozwoliło to odciążyć rozgrywających. Dobrą robotę zrobił też drugi z ofensywnych liderów drużyny, czyli Travis Kelce, który złapał aż 14 piłek na 95 jardów i 2 TD. Momentami aż trudno było uwierzyć jak wiele miejsca zostawiają mu defensorzy rywala.
W defensywie KC skupili się na powstrzymywaniu Trevora Lawrence’a i to również wyszło im bardzo dobrze. #1 zeszłorocznego draftu generował tylko 5 jardów netto na akcję podaniową. Chiefs pokazali sporo dobrych blitzów, zwłaszcza w drugiej połowie spotkania. Lawrence musiał nieustannie zmagać się z presją, która okazała się kluczowym elementem w przechwycie, który w praktyce zakończył szanse ekipy z Florydy na wygraną. Z drugiej strony uwolniło to grę biegową Jaguars, która zdobywała sporo jardów i miała lepsze EPA i success rate niż podania. To mógłby być decydujący czynnik, gdyby wyszli na prowadzenie, jednak gdy musieli gonić wynik, przez większość meczu z dwoma posiadaniami straty, nie mogli sobie pozwolić na zbyt częste bieganie.
Dla Jaguars sam awans do tej fazy rozgrywek, zwłaszcza po nieprawdopodobnym comebacku tydzień wcześniej, jest już ogromnym sukcesem. Widać, że drużyna idzie we właściwym kierunku, a cała liga wstrzymuje oddech czekając na to jak poprawi się gra Lawrence’a w trzecim sezonie.
Chiefs wykonali plan minimum i w nagrodę piąty sezon z rzędu będą gospodarzami finału AFC. Jednak czy z jednonogim Mahomesem zdołają zajść dalej?
New York Giants – Philadelphia Eagles 7:38
To był jeden z najbardziej jednostronnych meczów playoffów, jakie widziałem. Już przed spotkaniem wiadomo było, że różnica potencjału na korzyść Eagles była olbrzymia, ale można było liczyć, że bezbłędny mecz Giants w połączeniu z pomyłkami rywali da nam przynajmniej jakieś emocje. Nie mieliśmy ani jednego ani drugiego, a emocje skończyło się jeszcze w pierwszej połowie, po której gospodarze prowadzili 28:0, a ich rywale mieli na koncie tylko 64 jardy netto.
Gościom kompletnie nic nie wychodziło w ofensywie. Saquon Barkley zdołał urwać się na 39-jardowy bieg, ale poza tym zaliczył tylko 22 jardy w 8 próbach. Daniel Jones nie był zbyt skuteczny ani dołem (24 jady w 6 biegach) ani górą (109 jardów netto w 32 akcjach podaniowych).
Po drugiej stronie piłki Jalen Hurts robił praktycznie co chciał. Według ESPN 33 akcje zone read przyniosły Orłom 221 jardów i 2 TD i była to trzecia największa zdobycz w pojedynczym meczu od 2011 r. W sumie Hurts nie musiał zbyt często rzucać, bo drużyna wybiegała 268 jardów w 44 akcjach, spokojnie spalając zegar. Co ważne, udało im się uniknąć poważniejszych kontuzji.
Niezależnie od rozczarowującego końca, ten sezon pokazał, że przed Giants jest przyszłość. Brian Daboll zbudował solidną drużynę, nie mając do dyspozycji zbyt wiele budulca. Gigantów czeka trudny offseason z ryzykiem przepłacenia za graczy którzy niekoniecznie na to zasługują (Jones i Barkley), ale po raz pierwszy od dawna fani drużyny mogą czekać na niego z delikatnym optymizmem.
Eagles czeka za tydzień znacznie trudniejsza przeprawa, ale pokazali, że kłopoty z ostatnich tygodni sezonu zasadniczego odeszły w niebyt.
Cincinnati Bengals – Buffalo Bills 27:10
Mecz zapowiadał się na najbardziej wyrównany w tej rywalizacji, ale mało kto stawiał na Bengals. Ci, tak jak w zeszłym roku, błyskawicznie uciszyli niedowiarków piorunującą pierwszą kwartą, a następnie dowieźli zwycięstwo do końca przyprawiając tym NFL o ból głowy. Nie tak łatwo przeprocesować zwrot 50 tys. biletów zakupionych na potencjalny finał AFC między Bills i Chiefs w Atlancie.
Przywykliśmy uważać, że zasypane śniegiem boisko premiuje Buffalo. W końcu to najbardziej śnieżne miasto na mapie NFL, wręcz legendarne z powodu wysokich zasp. Przecież tamtejsi zawodnicy powinni być do tego przyzwyczajeni, prawda? Jak się okazało, Bengals nie przestraszyli się bieli na murawie. W Cincinnati pada niemal równie często, choć nie tak intensywnie jak w Buffalo.
Poza tym śliskie boisko stanowi największą przeszkodę dla pass rushu. Tym samym gościom łatwiej było zamaskować swój największy problem – linię ofensywną, w której brakowało trzech nominalnych starterów (a czwarty – Ted Karras – grał z kontuzją), w tym obu tackli. Pomógł też mądrze skonstruowany game plan. Joe Burrow błyskawicznie pozbywał się piłki, więc nawet na suchej nawierzchni ciężko byłoby go dopaść, a dodatkowo jego koledzy bardzo skutecznie biegali. W sezonie zasadniczym Bills mieli bardzo dobrą defensywę, ale jej słabym punktem było tacklowanie. Według SIS mieli najwięcej nieudanych powaleń w całej NFL i to było widać, gdy na śliskiej murawie rywale raz po razy wyrywali się z ich objęć i zdobywali „nadprogramowe” jardy i pierwsze próby. Według Next Gen Stats Joe Mixon i Samaje Perine wygenerowali 110 jardów powyżej oczekiwanych (yards over expected) w trzech pierwszych kwartach.
Jednak swoje szanse Bills praktycznie zaprzepaścili w katastrofalnej pierwszej kwarcie. Ta odsłona wyglądała, jakby profesjonaliści przyjechali pokazać licealistom jak się gra w futbol. Po jej zakończeniu Bengals prowadzili 14:0 i mieli na koncie 160 jardów i 10 nowych pierwszych prób. Ich rywale zaliczyli w sumie… 8 jardów. Co więcej mieli succes rate 0%, co oznacza, że przez całą kwartę nie zdołali wygenerować akcji z pozytywnym EPA.
Trudno znaleźć jakiś element, w którym można by pochwalić Bills. Co prawda po pierwszej kwarcie ich atak zaczął spisywać się lepiej, zdobywał pierwsze próby, ale z punktami było gorzej. Mieli też spore problemy z ochroną Josha Allena. Co prawda oba zespoły zaliczyły zaledwie po jednym sacku, ale to rozgrywający Bills był pod zdecydowanie większą presją. Warunki atmosferyczne utrudniały zadanie również pass rusherom Bengals, a Allen dokonywał cudów zwinności wymykając się kolejnym przeciwnikom. W efekcie trudniej mu było o precyzyjne podania. Na śniegu trudno było o przyspieszenia i zwroty, co kompletnie rozwalało timing przy dalekich podaniach. Stefon Diggs raz po raz wyrażał ekspresyjnie swoją frustrację, a po meczu podobno zawinął się z szatni bez słowa.
Defensywa Buffalo w drugiej kwarcie wyglądała nieco lepiej, ale i tak przez cały mecz nie udało im się wymusić na rywalach choćby jednego 3&out. Co gorsza z biegiem czasu i tak przetrzebiona grupa zaczęła tracić kolejnych zawodników. Jeszcze kilka urazów i Diggs musiałby zagrać jako safety.
Bengals byli zespołem klasę lepszym i zasłużenie wygrali. Czy byli zespołem klasę lepszym w przekroju całego sezonu? Absolutnie nie. Bills trzeci rok z rzędu są w ścisłej ligowej czołówce i tylko raz udało im się awansować do finału konferencji. Josh Allen daje im duży margines błędu i szansę na rywalizację na najwyższym poziomie przez kolejną dekadę, ale to i tak rozczarowujący bilans. Czas na poważną analizę, choć nie należy wyciągać pochopnych wniosków.
Bengals znów udowadniają, że najlepszy futbol grają na koniec sezonu. Znów jadą do Kansas City, gdzie przed rokiem wygrali finał AFC po dramatycznym 18-punktowym comebacku. Na razie bukmacherzy uważają ich za minimalnych faworytów.
Dallas Cowboys – San Francisco 49ers 12:19
To był mecz dla koneserów, godny dwóch najlepszych tegorocznych defensyw w NFL (według EPA i DVOA). Z reguły „mecz dla koneserów” to określenie ironiczne, wskazujące na kompletną indolencję obu ofensyw. Tu może genialnej gry w ataku nie było, ale tak z jednej jak z drugiej strony zobaczyliśmy sporo ciekawych zagrań w ofensywie. Nie było tu fajerwerków punktowych, ale to głownie zasługa dobrej dyspozycji w obronie obu zespołów.
Sporo absolutnie zasłużonej krytyki po meczu zebrał Dak Prescott. Faktycznie można mieć sporo zastrzeżeń do jego decyzji, posłał dwie piłki w ręce rywali, a trzeci, niemal bliźniaczo podobny INT został upuszczony w czwartej kwarcie. Jednak to nie znaczy, że Niners grali bezbłędnie. Brock Purdy miał sporo szczęścia, bo przynajmniej dwa z jego podań powinny paść łupem defensorów Dallas, a tylko świetnej postawie defensywy drużyna zawdzięcza, że punt zgubiony na granicy własnego red zone skończył się zaledwie kopnięciem z gry.
Zamiast znęcać się nad Prescottem, chciałbym zwrócić waszą uwagę na festiwal błędów w końcówce meczu i to po obu stronach. Najpierw Cowboys mieli piłkę w sytuacji 4&10 na własnym 18. jardzie. Oczywista sytuacja do puntu, ale czy na pewno? Siedem punktów straty i 2:45 do końca meczu. Jasne, do dyspozycji jest komplet timeoutów i 2 min. warning, więc nawet jedna pierwsza próba SF nie kończy meczu, ale czy faktycznie należało oddawać piłkę rywalowi? Modele matematyczne mówią, ze należało grać, ja bym się przynajmniej zawahał, widząc jak dobrze radzi sobie defensywa. Niestety Mike McCarthy też się zawahał i cała procedura ustawiania puntu trwała tyle, że rywale przejęli piłkę z 2:05 na zegarze. W tej sytuacji prawdopodobnie lepiej byłoby jednak poprosić o czas, a najlepiej być gotowym na błyskawiczny punt i podjąć decyzję w porę.
Dwie akcje później pierwszą próbę dla Niners zdobył Elijach Mitchell. Gdyby po jej zdobyciu położył się w boisku, Purdy mógłby wziąć trzy „kolanka” i byłoby po meczu. Niestety wyszedł poza boisko zatrzymując zegar, przez co Cowboys dostali piłkę z 51 sekundami na zegarze. I wówczas nastąpiły trzy kuriozalne akcje Cowboys.
Najpierw Dalton Schultze po złapaniu podania wyszedł poza boisko. Zapomniał tylko, że żeby zegar się zatrzymał, gracz z piłką musi próbować zdobyć teren. Tymczasem Schultze dał się wypchnąć w tył, co oznaczało że zegar nie został zatrzymany.
Chwilę później ten sam zawodnik miał rutynowy chwyt przy linii bocznej, tylko że jako pokazały powtórki, nie dostawił drugiej stopy w boisku. Te dwa błędy kosztowały Cowboys 15 jardów, ok. 15 sekund i prawdopodobnie szansę na „zdrowaśkę”. Zamiast tego wykonali podanie na środek boiska z dziwnej formacji do returnera KaVonte Turpina, który nominalnie faktycznie jest WR, ale przez cały sezon był celem zaledwie dwóch podań. Turpin został błyskawicznie powalony z zerami na zegarze, co zakończyło mecz, niemal identycznie jak kuriozalna akcja biegowa Prescotta przed rokiem.
Co chcieli zrobić Cowboys? Na pewno było za daleko na „zdrowaśkę”, więc prawdopodobnie próbowali ustawić coś w stylu punt returnu bez puntu. Pomysł nawet niezły, na pewno nie gorszy od serii podań do tyłu, ale trzeba to było zagrać bardziej jak screen, dać Turpinowi jakichś blokerów, żeby miał cień szansy. Tymczasem były zawodnik Panthers Wrocław dostał piłkę na samym środku boiska otoczony przez rywali bez choćby jednego blokera w pobliżu.
To było starcie defensyw i błędów, ale jednak to 49ers popełnili mniej pomyłek i zasłużenie awansowali do finału NFC. Fantastyczną robotę zrobiła cała obrona, ale nie sposób nie wspomnieć o Fredzie Warnerze, który był wszędzie, a przy jednej z zamian krycia w blitzu zdołał nadążyć za CeeDee Lambem i zbić przeznaczone dla niego podanie, co dla linebackera jest zagraniem z pogranicza magii. Świetny mecz rozegrał też drugi z linebackerów, Dre Greenlaw oraz safety Talanoa Hufanga, który coraz bardziej przypomina Troya Polamalu, nie tylko ze względu na wygląd, ale i na grę. W ataku warto wyróżnić TE George’a Kittle, który jak zwykle łapał, blokował i robił głupie miny do kamery.
Po stronie Cowboys zawiodła większość ofensywy, poza CeeDee Lambem. Pod koniec pierwszej połowy poważnej kontuzji doznał RB Tony Pollard. Początkowo wyglądało to na podobne skręcenie kostki jak u Mahomesa, ale ostatecznie okazało się, że to złamanie nogi, zawodnika czeka operacja i ok. trzech miesięcy rehabilitacji. Niestety bez niego gra biegowa Cowboys kompletnie siadła (zaledwie 20% biegów przyniosło pierwszą próbę przy success rate 35%), a Ezekiel Elliott ostatecznie udowodnił, że nie ma dla niego przyszłości w klubie.
Cowboys wchodzą w offseason po kolejnej bolesnej porażce w playoffach, którą można złożyć na barkach Prescotta i sztabu trenerskiego. Każdy sezon ze zdrowym Prescottem drużyna kończyła z bilansem .500 lub lepszym. Jednak od 1995 r. nie zdołali wyjść poza Divisional Round.
Dla odmiany 49ers meldują się w trzecim finale konferencji w ciągu czterech lat, gdzie czeka epickie starcie z Eagles. Niepokoić może lekka zadyszka ofensywy, ale na razie nie ma powodów do paniki.
Zostań mecenasem bloga: