Pensje najlepszych rozgrywających w NFL przekraczają 50 mln dolarów rocznie. Największe gwiazdy z innych pozycji powoli przebijają 30 mln. Tymczasem najlepsi trenerzy mogą liczyć na zarobki nieprzekraczające 20 mln rocznie. Czy faktycznie boiskowy gwiazdor wart jest więcej niż topowy szkoleniowiec?
W większości wypadków nie wiemy ile zarabiają główni trenerzy drużyn NFL. W przeciwieństwie do pensji zawodników, dochody szkoleniowców nie są podawane do publicznej wiadomości. Czasami kwota jest ujawniana w mediach, ale nie jest to standardem.
Według nieoficjalnych danych najlepiej opłacanym szkoleniowcem w NFL ma być Bill Belichcick z New England Patriots z pensją 20 mln dolarów rocznie. Aczkolwiek warto pamiętać, że pełni on też obowiązki generalnego managera drużyny, co może mieć wpływ na wysokość wynagrodzenia. Sean Payton za powrót z emerytury do Denver Broncos ma zarobić wg różnych źródeł 85-100 mln w pięć lat. W czołówce, z przychodami rzekomo powyżej 10 mln rocznie są też Pete Carroll (Seattle Seahawks), Sean McVay (Los Angeles Rams), Mike Tomlin (Pittsburgh Steelers), Andy Reid (Kansas City Chiefs) i John Harbaugh (Baltimore Ravens). Pozostali mają zarabiać 10 mln lub mniej.
Jak widać niemal każdy trener ma w drużynie zawodników, którzy zarabiają więcej niż on – nominalny przełożony. W przypadku słabiej opłacanych szkoleniowców może być nawet kilkunastu zawodników o wyższych dochodach w składzie.
Czy faktycznie największe gwiazdy w zespole są więcej warte dla sukcesów zespołu niż szkoleniowcy? Niełatwo odpowiedzieć jednoznacznie na tak zadane pytanie. Jednak na wartość tak jednych jak drugich wpływ ma całkiem sporo czynników.
Jak zmierzyć wpływ?
Futbol jest idealnym sportem do modelowania matematycznego. Gra podzielona na wyraźne interwały (akcje) z łatwo mierzalnym efektem każdej z nich (zdobyte/stracone jardy w relacji do próby i dystansu do przejścia – EPA). Problem polega na tym, że ten efekt bardzo łatwo zmierzyć dla całej drużyny, znacznie trudniej dla poszczególnych graczy czy trenerów.
W przypadku zawodników możemy uciec się do porównywania EPA zespołu z nimi na boisku lub poza boiskiem – tradycyjne statystyki będą bardzo zawodne, zwłaszcza w przypadku liniowych, u których ogromna praca znacząco wpływająca na efekt akcji pozostaje niezauważana przez tradycyjne wskaźniki jak zdobyte jardy czy sacki. Niestety ten wskaźnik również będzie dość zawodny. Mamy masę zmiennych w każdej akcji, począwszy od pozostałego personelu przez zastosowane zagrywki, sytuację na boisku po przeciwnika. W przypadku najlepszych zawodników widać zdecydowaną dodatnią korelację między grą drużyny wyrażoną w EPA na akcję, a ich obecnością na boisku. Ale ile z tej zmiany powinniśmy przypisać temu jednemu czynnikowi, tj. obecności danego gracza na boisku? 50, 75, 100%? Justin Jefferson na pewno ma wpływ na EPA w akcjach biegowych, choćby przez to, że absorbuje obronę. Ale czy jest to ten sam wpływ co w akcjach podaniowych?
Jeszcze trudniej o jednoznaczne wnioski w przypadku szkoleniowców. Ciekawą próbę podjął Jonas Trostle, ale mierzenie pracy głównego szkoleniowca efektywnością drużyny w ataku (w pewnym uproszczeniu) to mocno kontrowersyjne podejście. Jego analiza obejmuje lata 2014-2019, a w tym czasie np. role Billa Belichicka w ataku Patriots była nieznaczna, bo udzielnym księciem był tam Josh McDaniels, koordynator ofensywy.
Możemy powiedzieć, że ostatecznym miernikiem jakości pracy trenera są wyniki drużyny. Taką próbę podjęła np. grupa naukowców, którzy na tej podstawie badali czy skuteczny manager produkuje wartość dodaną dla swojej organizacji. Moim podstawowym zastrzeżeniem do ich metodologii jest użycie wygranych i porażek zespołu jako miernika sukcesu. Jednak w ogólnym rozrachunku wykazali, że dobry szkoleniowiec daje wartość dodaną, a jakość szkoleniowca jest tym ważniejsza im mniej ma zasobów do dyspozycji (czyli im słabszym zespołem dysponuje). Tutaj znów dość istotne zastrzeżenie metodologiczne – jakość zasobów była mierzona powołaniami do Pro Bowl i All Pro, a o te łatwiej, jeśli gra się w wygrywającej drużynie, tak więc mamy tu rodzaj sprzężenia zwrotnego.
Jednak w dalszym ciągu dokładne zmierzenie wpływu trenera i porównanie tego z wpływem pojedynczego zawodnika nie wydaje mi się realnym zadaniem.
Czy główny trener w NFL jest trenerem?
Na pierwszy rzut oka to kompletnie bezsensowne pytanie. Ale zastanówmy się: kim jest trener? To osoba, która nadzoruje pracę sportowca, tak w czasie treningu jak podczas zawodów, kieruje rozwojem, wyznacza taktykę, odpowiada za dostrzeżenie i poprawę błędów itd. A ile z tego faktycznie robi główny trener w NFL?
Większość tej codziennej pracy wykonują szkoleniowcy pozycyjni, ich asystenci oraz koordynatorzy poszczególnych formacji. W tym układzie trener główny jest bardziej korporacyjnym managerem wysokiego szczebla. Do niego należy wyznaczenie ogólnych kierunków, kontrola realizacji i zatwierdzenie ostatecznych efektów (game plan). A także reprezentowanie swojego pionu na spotkaniach z szefostwem i bronienie ich punktu widzenia. Są trenerzy, którzy w codzienną pracę angażują się bardziej, inni mniej. Ale to zupełnie jak z managerami w innych branżach. Jednak żaden z nich nie jest w stanie ogarnąć każdego szczegółu i dopilnować realizacji wszystkich założeń na każdym poziomie drużyny.
Jednak przede wszystkim do głównego szkoleniowca należy zatrudnienie odpowiednich ludzi. Z perspektywy czasu widać, że kluczową osobą dla sukcesów Atlanty Falcons w połowie ubiegłej dekady był koordynator ofensywy Kyle Shanahan, a nie jego szef Dan Quinn. Gdy Shanahan odszedł do San Francisco, lata tłuste w Atlancie skończyły się błyskawicznie. Jednak czy i to nie było zasługą Quinna? Przecież to właśnie on zatrudnił Shanahana i dał mu kontrolę nad ofensywą i to on pozwolił mu na nieskrępowaną pracę, mimo że początki wcale nie wyglądały obiecująco.
Zarząd CD-Projektu na pewno nie siedział osobiście przed klawiaturą klepiąc kod serii „Wiedźmin”. Czy można powiedzieć, że nie mieli w sukces tej gry żadnego wkładu? To zagadnienie które nauka o zarządzaniu stara się rozwiązać od lat: na ile o sukcesie firmy decyduje zarządzanie, a na ile pracownicy? Nikt nie ma wątpliwości, że oba te czynniki mają znaczenie, ale nikt nie potrafi jednoznacznie odpowiedzieć jakie są tu proporcje. Jest to pytanie szalenie istotne zwłaszcza we współczesnym świecie korporacyjnym, gdzie gwiazdorzy na stanowiskach prezesów w zamożnym kraju potrafią zarabiać kilka tysięcy razy więcej niż szeregowy pracownik oddziału firmy w uboższej lokalizacji. Czy faktycznie dostarczają organizacji kilka tysięcy razy większą wartość dodaną?
Czy główny trener jest trenerem to pytanie absolutnie zasadnicze w kontekście potrzebnych kompetencji. W przedsiębiorstwach istnieje nieoficjalna zasada, że dobry specjalista będzie awansowany do momentu, aż trafi na stanowisko, na którym się nie sprawdza i tam już zostaje.
Weźmy dla przykładu wybitnego programistę. W pewnym momencie ta osoba zostaje awansowana na kierownika małego zespołu. Z reguły tam wciąż wykorzystuje sporo swojej specjalistycznej wiedzy, a nowe obowiązki są dodatkiem do dotychczasowych. Dzięki temu wciąż spisuje się dobrze i zostaje awansowana na średni szczebel zarządczy. Tam wiedza specjalistyczna jest znacznie mniej przydatna, a ważniejsze są takie umiejętności jak organizowanie i kontrola pracy, zatrudnianie właściwych ludzi, motywowanie pracowników, rozstrzyganie konfliktów interpersonalnych, negocjacje z innymi działami firmy lub z klientem. Część wybitnych programistów się w tym sprawdzi, inni nie. Ci pierwsi awansują dalej, ci drudzy zostaną na stanowisku na lata, chyba że sami odejdą albo zawalą coś na tyle spektakularnie, że stracą pracę. Nawet jeśli pracownik wie, że się nie nadaje do takiej pracy, większość i tak będzie chciała awansować, bo dla bardziej doświadczonych specjalistów to jedyny sposób na dalsze zwiększanie zarobków.
Jak się to ma dla trenerów? Mamy w historii NFL wielu świetnych koordynatorów, którzy nie sprawdzili się jako główni szkoleniowcy: Buddy Ryan, Dick LeBeau, Dom Capers, Wade Philips, Jim Caldwell czy wspomniany wyżej Josh McDaniels. Inny zestaw umiejętności. Tyle że w NFL raczej nie utkną na stanowisku głównego trenera, bo jeśli tam się nie sprawdzą, to szybko stracą pracę.
To stawia przed nami pytanie: czy cenniejszy dla drużyny jest główny trener będący sprawnym managerem czy raczej świetnym trenerem pracującym z zawodnikami? Czy faktycznie dobrym rozwiązaniem jest promowanie na to stanowisko najlepszych trenerów pozycyjnych i koordynatorów czy należałoby raczej szukać innych umiejętności. I wreszcie: jak to wycenić?
Popyt i podaż
W NFL są 32 stanowiska dla podstawowego rozgrywającego, ale nie ma 32 zawodników na tyle dobrych, by byli podstawowym rozgrywającym w NFL. To sprawia, że solidni, ale dalecy od elity zawodnicy, jak Dak Prescott, otrzymują umowy na poziomie swoich lepiej spisujących się kolegów. Jest znacznie więcej otwartych pozycji niż wykwalifikowanych kandydatów, co naturalnie winduje w górę pensje. Podobnie z innymi wielkimi gwiazdami: Joey Bosa, T.J. Watt, Davante Adams – zawodników porównywalnej klasy na tych pozycjach można policzyć na palcach jednej ręki. A Aaron Donald jest absolutnie jedyny w swoim rodzaju.
Teoretycznie ze szkoleniowcami sytuacja przedstawia się zupełnie inaczej. Mamy 32 stanowiska dla głównych trenerów, ale kandydatów na nie jest znacznie więcej. Jak na polskim rynku pracy dwadzieścia lat temu, gdy pracodawca mówił niezadowolonym pracownikom „Tam są drzwi, trzy inne osoby czekają na twoje stanowisko”. Wielkość sztabu trenerskiego w NFL znacząco się różni, ale nawet jeśli weźmiemy pod uwagę trzech koordynatorów i dwóch najbardziej doświadczonych trenerów pozycyjnych z każdej drużyny jako potencjalnych kandydatów, otrzymujemy pulę 160 osób. Do tego trenerzy uczelniani – w samym FBS, czyli na najwyższym poziomie rozgrywek akademickich mamy 130 drużyn, z czego 65 zrzeszonych w najbardziej prestiżowych konferencjach Power-5. Doliczając garść doświadczonych szkoleniowców pozostających w danej chwili bez pracy dostajemy ok. 10 kandydatów na jedno stanowisko.
O ile przenosiny sprawdzonego rozgrywającego do innej drużyny należą do rzadkości (nie licząc końcówki kariery), o tyle przeciętny trener w NFL ma kadencję wynoszącą ok. 3-4 lata (zależy jak długi okres weźmiemy do analizy). Pamiętacie listę najlepiej zarabiających trenerów z początku tego tekstu? Pokrywa się ona w 100% ze szkoleniowcami najdłużej pracującymi w swoich klubach. Jedynym wyjątkiem jest Sean McVay, który ma kilku „rówieśników”, również zatrudnionych w 2017 r., ale on jako jedyny z tego grona ma na koncie mistrzowski pierścień. 18 z 32 aktualnych głównych trenerów zostało zatrudnionych przed sezonem 2021 lub później. Tylko trzej (Belichick, Tomlin i Harbaugh) zostali zatrudnieni przed 2010 r. Wszyscy trenerzy zaczynający sezon 2023 mają średnio 4,2 sezonu doświadczenia w obecnej drużynie i poprowadzili na swoim stanowisku średnio 69 spotkań (bez playoffów). Od 2020 r. Cleveland Browns i Oakland/Las Vegas Raiders mieli dziewięciu różnych trenerów, licząc z p.o. głównego trenera.
W efekcie, choć pozornie mamy całą masę kandydatów, okazuje się że wybór właściwej osoby jest niełatwy, a szkoleniowcy potrafiący z sukcesem pełnić swoje obowiązki przez lata to towar równie deficytowy jak rozgrywający.
Zamiast zakończenia – dowód anegdotyczny
Uważam, że zatrudnienie właściwego trenera to najważniejsza decyzja, jaką podejmuje klub, zwłąszcza klub w przebudowie. Ważniejsza nawet od wyboru rozgrywającego. Słaby sztab trenerski potrafi pogrążyć największy nawet talent na tej pozycji, podczas gdy mocny jest w stanie wykrzesać maksimum z zawodnika, któremu daleko do ideału.
Nie musimy szukać daleko przykładu. Zobaczcie jak odmiennie spisywali się Jacksonville Jaguars i Trevor Lawrence pod krótkimi na szczęście rządami Urbana Meyera w sezonie 2021, a jak w ubiegłym roku pod wodzą Douga Pedersona.
Ten drugi przypadek to kariery Alexa Smitha i Jareda Goffa. Ten pierwszy, wybrany z #1 draftu 2005 przez San Francisco 49ers już na zawsze pozostanie tym, którego Niners wzięli zamiast Aarona Rodgersa. Jednak przez lata wydawało się, że Smith skończy jako jeden z najgorszych #1 w historii. Aż w 2011 r. drużynę objął Jim Harbaugh1. Drużyna, która weszła do playoffów zaledwie dwukrotnie przez dwanaście lat poprzedzających jego przyjście i zanotowała osiem sezonów na minusie z rzędu, nagle trzy sezony pod rząd awansowała do finałów konferencji (i raz do Super Bowl). A Alex Smith okazał się solidnym rozgrywającym, który po odejściu z San Francisco zaliczył pięć niezłych sezonów (i trzy Pro Bowl) jako starter w Kansas City.
Z kolei Goff ma na koncie najgorszy debiutancki sezon na rozegraniu w historii. W 2016 r. był gorzej niż katastrofalny. Los Angeles Rams mieli serię 12 sezonów bez playoffów i 13 sezonów bez dodatniego bilansu z rzędu. Na scenę wkroczył Sean McVay i jego drużyna w pięć kolejnych sezonów dwa razy awansowała do Super Bowl, wygrywając półtora roku temu. Passer rating Goffa wzrósł z sezonu na sezon o niewiarygodne 37 punktów, a jego ANY/A o 174%, czyli prawie trzykrotnie. Co prawda ostatecznie został oddany do Lions i nie zdobył mistrzowskiego pierścienia, ale facet, który po debiutanckich rozgrywkach był na granicy wylotu z ligi, zarobił dotąd 140 mln dolarów i ma zapewnione miejsce w NFL jeszcze przez kilka najbliższych lat.
Mamy też zestaw trenerów, którzy z permanentnie dołujących drużyn uczynili wieloletnie potęgi: Bill Belichick w New England Patriots, Pete Carroll w Seattle Seahawks, Andy Reid w Kansas City Chiefs, czy Sean McDermott w Buffalo Bills. Co prawda w sukcesach każdego z nich kluczową rolę odegrał pozyskany rozgrywający, ale należy docenić ich sztaby za zidentyfikowanie a następnie właściwe prowadzenie tych zawodników.
Odpowiedni trener to kluczowy składnik sukcesów drużyny. Równie ważny, a może nawet ważniejszy niż quarterback. Wątpliwe jednak, by w najbliższym czasie ich pensje zaczęły to odzwierciedlać.
John Harbaugh photo by jeffweese is licensed under CC BY 2.0.
Zostań mecenasem bloga: