Site icon NFL Blog

NFL Playoffs 2024 – Texans, Chiefs, Packers, Lions, Bills i Buccaneers w drugiej rundzie

Za nami pierwsza runda playoffów. Nie brakowało niespodzianek, za to zdecydowanie zabrakło wyrównanych i emocjonujących spotkań. Kilku trenerów będzie się musiało gęsto tłumaczyć ze swoich decyzji, a dwie młode drużyny w AFC i NFC grają dalej.

Cleveland Browns – Houston Texans 14:45

O ile sama wygrana Texans nie jest specjalnie zaskakująca, o tyle niespodziankę stanowią jej rozmiary, a zwłaszcza fakt, że obrona Browns „nie dojechała” na to spotkanie.

Już przed mecze wiele osób zwracało uwagę, że defensywa Browns była znacznie lepsza na własnym boisku, gdzie stanowiła prawdziwie elitarną grupę, ale traciła wiele ze swoich zalet na wyjazdach.

W pierwszej połowie C.J. Stroud całkowicie ich zdominował. Wystarczyło mu 16 wykonanych podań, by zdobyć 236 jardów i 3 TD. To pierwsze to debiutancki rekord pierwszej połowy w playoffach, to drugie wyrównanie rekordu playoffowego debiutantów dla całego meczu. A gdyby Browns stawili większy opór i Stroud musiał grać na pełnych obrotach także w drugiej połowie, to bez wątpienia padłoby jeszcze kilka debiutanckich rekordów.

Stroud był niemal idealny („niemal”, bo przestrzelił jedno dalekie podanie do niekrytego Nico Collinsa), ale też obrona Browns nie utrudniała mu szczególnie zadania. Linia ofensywna z reguły dobrze radziła sobie z Mylesem Garrettem i jego kolegami, a w tych kilku przypadkach, gdy pass rush się przedarł, Stroud operował pod presją niczym weteran.

Miary kompromitacji Cleveland dopełniło 76-jardowe przyłożenie Brevina Jordana, z czego podanie Strouda przeleciało 3 jardy za linię wznowienia akcji, a 73 dołożył Jordan, rezerwowy tight end, który nigdy dotąd nie miał w karierze akcji dłuższej niż 30 jardów ani więcej niż 65 jardów w całym meczu. Według Next Gen Stats ta akcja „zrobiła” 59 jardy ponad oczekiwane, co pokazuje jak fatalne kąty i techniki szarżowania mieli obrońcy podczas tego biegu.

Jedynym zawodnikiem defensywy gości zasługującym na pochwałę był LB Jeremiah Owusu-Koramoah, który fantastycznie atakował linię wznowienia akcji z drugiego szeregu i zaliczył cztery powalenia na stratę jardów.

W pierwszej połowie Browns w grze trzymała ich ofensywa. Joe Flacco bardzo dobrze dystrybuował piłki między Davida Njoku, Amari Coopera i Harrisona Bryanta. Niestety gra biegowa spisywała się bardzo słabo, w czym niemały udział urazu OG Joela Bitonio, kluczowego zawodnika w grze biegowej. Jego brak dało się też odczuć w grze podaniowej, bo pass rush Texans spisywał się lepiej niż u rywali i kilka razy zdołał wywrzeć skuteczną presję na Flacco, ograniczając jego poczynania.

Niemniej, choć po pierwszych dwóch kwartach Texans prowadzili, Browns wciąż byli w grze, bo 10 punktów straty nie jest zaliczką nie do odrobienia. Nadzieje fanów rozbudziła pierwsza seria trzeciej kwarty bardzo dobrze wybroniona przez obronę Cleveland, ale potem Joe Flacco pokazał, czemu przez większość sezonu był poza ligą. Dwukrotnie podał piłkę w ręce rywali, a obrona Texans zaliczyła dwa przyłożenia powrotne. Karygodne był zwłaszcza pierwsze z nich.

Flacco pod presją wyrzucił piłkę, próbując uniknąć sacka, tyle że efekt był znacznie gorszy od sacka. Pokazał tym kompletny brak myślenia sytuacyjnego. To była pierwsza próba na granicy zasięgu skutecznego kopnięcia z gry przy 10-punktowej różnicy. Nawet FG byłby tu cenny, bo pozwoliłby zmniejszyć różnicę do jednego posiadania piłki. Co gorsza to podanie nie miało najmniejszych szans powodzenia. Najlepsze na co mógł tu liczyć rozgrywający to niecelne podanie.

Zaledwie dwie minuty później Browns postanowili rozegrać 4&2 głęboko na własnej połowie. Trudno ich za to winić, bo przy 17 punktach różnicy nie mogli sobie pozwolić na punt, ale Flacco zachował się (znowu) jak kompletny nowicjusz. Christian Harris z łatwością odczytał jego intencje, przechwycił podanie i wrócił z nim 36 jardów na przyłożenie, rozstrzygając ostatecznie ten pojedynek.

W Houston trwa sezon niczym z bajki o Kopciuszku, a nawet jeśli ich udział w playoffach zakończy się na kolejnej rundzie w Baltimore, ich przyszłość rysuje się w jasnych barwach. Gorzej w Cleveland, gdzie wciąż obciążeni są fatalnym kontraktem Deshauna Watsona, a ich offseasonowym priorytetem będą raczej restrukturyzacje umów weteranów, by zmieścić się pod limitem płac, a nie dodatkowe wzmocnienia.

 

Miami Dolphins – Kansas City Chiefs 7:26

Podobnie jak w przypadku Cleveland, także w Miami zawiódł największy atut: ofensywa.

Niebagatelne znaczenie dla przebiegu całego meczu miała pogoda. Przejmujące zimno w Kansas City połączone z wiatrem sprawiły, że temperatura odczuwalna spadała poniżej -30 st. C. Mimo podgrzewanej murawy boisko na Arrowhead Stadium było mocno zmrożone, podobnie jak piłki. To wpływało na skuteczność gry podaniowej, ale również kopnięć. Żadna z drużyn nie ryzykowała kopania z dalszej odległości, a touchback przy kickoffie był znacznie rzadszym wydarzeniem niż w typowym meczu NFL. Także punty latały krócej niż zwykle. Zwłaszcza Jake Bailey z Miami miał problemy z uzyskaniem odpowiedniej odległości, dając tym samym rywalom kilka bardzo dobrych pozycji startowych w ofensywie.

Nie można jednak wszystkiego zrzucać na pogodę, bo była taka sama dla obu stron. Fakt zawodnicy grający w KC na co dzień mogli być bardziej przyzwyczajeni do takich temperatur niż ci z ciepłej Florydy, niemniej pamiętajmy, że większość graczy NFL podróżuje po całej lidze, zmieniając kluby, a część z nich grała na uczelniach położonych w zimniejszych rejonach Stanów.

Nie można w żaden sposób usprawiedliwić, że drużyna o najbardziej produktywnej ofensywie w AFC nie była w stanie dotrzeć do red zone rywala ani razu przez cały mecz i tylko raz rozpoczynali akcję wewnątrz 30. jarda atakowanej połowy i to w sytuacji, gdy praktycznie mecz był rozstrzygnięty. Poza jedną, 53-jardową akcją, gdy jedyne punkty dla Miami zdobył Tyreek Hill (a i to było głównie indywidualnym błyskiem geniuszu HIlla po mocno niedorzuconym podaniu), atak Delfinów był kompletnie bezradny. W miarę skuteczne były akcje biegowe, ale zostały w większości zarzucone, gdy Chiefs wyszli na zdecydowane prowadzenie.

Trudno powiedzieć, by Chiefs zagrali wielkie spotkanie. Oni też musieli się zmagać z pogodą, a w pierwszej połowie trzy ich serie ofensywne utknęły wewnątrz 10. jarda połowy Dolphins, dając jedynie dziewięć punktów po krótkich kopnięciach. Travis Kelce zaliczył dwa upuszczone podania i trzecie, które może nie było klasycznym dropem, ale od gracza tej klasy należy wymagać, by takie piłki łapał. Pozbawiona kluczowych zawodników defensywa Miami blitzowała jak szalona, nie mając specjalnie innej opcji, mimo że Patrick Mahomes pokazał w swojej karierze, że świetnie radzi sobie przeciwko dodatkowym pass rusherom.

W kluczowych momentach Mahomes przypominał czemu wciąż jest uważany za najlepszego rozgrywającego w NFL mimo słabszego statystycznie sezonu. Odnajdował podaniami Kelcego, a przede wszystkim swojego nowego receivera #1 czyli debiutanta Rasheeda Rice’a. 8 złapanych piłek na 130 jardów i przyłożenie złożyło się na najbardziej produktywny mecz na tej pozycji w playoffach rozegrany przez pierwszoroczniaka w historii NFL, choć rekord przetrwał tylko jeden dzień. Tym meczem Rice zdecydowanie zmusi innych koordynatorów obrony do poświęcania mu przynajmniej tyle samo uwagi co Kelcemu.

Swoje zrobiła tez gra biegowa. Isiah Pacheco nie zanotował jakiś porażających statystyk, ale w tych trudnych warunkach wyrywał kluczowe jardy i pierwsze próby, podtrzymując kolejne serie ofensywne KC.

Bolesna końcówka sezonu i trzy kolejne porażki na pewno zmuszą Dolphins do refleksji w offseason. Zwłąszcza nad fatalną defensywą oraz nad atakiem, któremu tak słabo w tym roku szło odrabianie strat.

Chiefs grają dalej i jadą do Buffalo na pierwszy wyjazdowy mecz playoffów w karierze Patricka Mahomesa. Już ich w tym sezonie spisano na straty, ale Andy Reid ponownie pokazał, że potrafi poukładać ofensywę nawet w mało sprzyjających okolicznościach, a dopóki piłka w grze zakładanie się przeciwko Mahomesowi nie jest najmądrzejszą decyzją.

 

Green Bay Packers – Dallas Cowboys 48:32

Stawiałem przed weekendem na zwycięstwo Packers, ale to wcale nie znaczy, że byłem go pewny. Wręcz przeciwnie, był to ten z moich typów, co do którego miałem najwięcej wątpliwości. Jak niemal wszyscy obserwatorzy i tak przeceniłem Cowboys.

Packers rozegrali fantastyczne spotkanie, tak w obronie jak w ataku. Jordan Love zaliczył niemal idealny passer rating (157,2) i QBR (99,3). To drugie jest znacznie trudniejsze, bo w przeciwieństwie do passer ratingu obejmuje też sacki i biegi. DVOA oceniło grę podaniową Green Bay na +190%, co jest najwyższym wynikiem w pojedynczym meczu w historii drużyny, która przez ostatnie 30 lat miała na rozegraniu dwóch zawodników znajdujących się wśród najwybitniejszych swojej epoki. Powtórzę: Jordan Love, pierwszy sezon jako starter i gromada pierwszo- i drugoroczniaków wyprodukowała mecz bardziej efektywny niż Brett Favre i Aaron Rodgers kiedykolwiek.

Packers byli znakomicie przygotowani i w każdych okolicznościach stanowiliby trudny orzech do zgryzienia. Ale nie odnieśliby aż tak miażdżącego zwycięstwa, gdyby nie fatalna postawa Cowboys.

Drużyna z Green Bay nie zagrała niczego szczególnie odkrywczego. To nie tak, że Matt LeFleur wyciągnął z kapelusza zupełnie nowy playbook. Jasne, na pewno było sporo detali przygotowanych specjalnie na to spotkanie, ale w ciągu tygodnia nie da się zrewolucjonizować całej ofensywy. Packers wciąż opierali się o sporo ruchu przed snapem, biegi Aarona Jonesa i szeroki wachlarz skrzydłowych i tight endów, co utrudnia skupienie się na tym jednym, najgroźniejszym. Ale to przecież widzieliśmy w ich wykonaniu przez ostatnie tygodnie.

Jak to możliwe, że jedna z najlepszych defensyw w lidze, najeżona weteranami z nominacjami do Pro Bowl, All Pro i nagrody defensywnego gracza roku nie potrafiła w żaden sposób upilnować receiverów rywala? Nawet gdy Micah Parsons wywierał presję na Love’a, ten mógł wypuścić podanie z tylnej nogi w stronę swojego receivra bez większego stresu, bo najbliżsi ludzie w koszulkach Cowboys siedzieli na trybunach. Przesadzam, ale tylko trochę. W przypadku przyłożenia Luke’a Musgrave’a to może nawet być prawda – najbliższy obrońca był dokładnie 17,2 jarda od niego.

Z drugiej strony Cowboys najwyraźniej założyli, że skoro Packers są słabi w bronieniu podań na środek, a Dallas są tam dobrzy, to mecz się ułoży sam. Tymczasem Green Bay zacieśnili środek, zastosowali robberów, którzy tylko czekali na te piłki – stąd pick-six Darnelle’a Savage’a. Także linebackerzy byli na nie gotowi – stąd upuszczony przechwyt pod koniec drugiej kwarty. Nade wszystko jednak byli bardzo fizyczni na linii wznowienia akcji i później wobec receiverów Cowboys, zwłaszcza CeeDee Lamba. To wybijało Daka Prescotta z rytmu i umożliwiło choćby przechwyt Jaire Alexandra. Trudno mi jednak uwierzyć, by tak doświadczony trener jakim jest Mike McCarthy nie wiedział, jak sobie radzić z takimi taktykami. Packers na pewno mieli jeszcze plan B i plan C. Tyle że skoro plan A działał, a jedyną odpowiedzią Cowboys było skarżenie się sędziom, nie było potrzeby do nich sięgać.

Po raz kolejny McCarthy został złapany z opuszczonymi spodniami. Podobnie jak za jego czasów w Green Bay dysponował bardzo dobrą drużyną, dominującą w sezonie zasadniczym, która kompletnie posypała się przeciwko dobrze przemyślanemu planowi gry przeciwnika. Po raz kolejny okazało się, że McCarthy i jego ludzie nie potrafią zarządzać meczem i dynamicznie reagować na pomysły rywala. Po raz kolejny okazało się, że nie jest to odpowiedni trener dla drużyny chcącej walczyć o najwyższe cele.

Sporo pytań pojawi się też pod adresem koordynatora obrony, Dana Quinna. Jest gorącym nazwiskiem na medialnej „giełdzie trenerskiej”, przymierzanym do wakującej posady w Seattle. Jednak jego ta klęska obciąża w nie mniejszym stopniu niż McCarthy’ego. To jego obrona została zagryziona, przeżuta i wydalona przez najmniej doświadczoną ofensywę w historii playoffów NFL. To on nie potrafił znaleźć sposobu na hasających po wolnym polu receiverów ani na spokojnie połykającego kolejne jardy Jonesa.

Przed Packers niezwykle trudny test: wyjazd do San Francisco. Przez weekendem było jasne, że mają ogromny potencjał na kolejne lata. Ale teraz może w ich głowach zakiełkować nieśmiała myśl: a może nie trzeba czekać na przyszły rok?

 

Los Angeles Rams – Detroit Lions 23:24

To był zdecydowanie najciekawszy mecz weekendu. I to mimo że Rams nie objęli prowadzenia ani na moment, a ostatnim remisem było 0:0. Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale tak, Rams cały czas gonili wynik i ostatecznie nie dogonili.

Kiedy mecz kończy się różnicą jednego punktu to znaczenie mają nawet najmniejsze detale. Tym najważniejszym była skuteczność w red zone. Lions trafili tam trzykrotnie i wynieśli trzy przyłożenia, przy czym jedno dzięki konwertowaniu czwartej próby dwa jardy od pola punktowego. Rams również trzykrotnie, z pierwszymi próbami na kolejno 6, 11 i 13 jardów od pola punktowego, ale dało im to tylko trzy kopnięcia z pola. Nieważne, że zdobyli więcej jardów i jardów na próbę. Gdy przychodzi co do czego, liczą się punkty.

Sporo krytyki spadło na Seana McVaya za kiepskie zarządzanie meczem. Czy słusznie?

Zacznijmy od prostszego przypadku. W końcówce Rams zabrakło czasu, by spróbować odzyskać piłkę i przeprowadzić tą jedną decydując serię ofensywną. Mieli do dyspozycji tylko jedną przerwę na żądanie. Pierwszą zużyli w sytuacji 3&11, by uniknąć kary za opóźnianie gry. Czy 3&16 faktycznie różni się aż tak bardzo od 3&11? Czy warto było zużywać przerwę na żądanie? Druga, analogiczna sytuacja miała miejsce przy 3&8 i choć tu różnica w szansach na konwersję 8 i 13 jardów jest znacznie większa (i ostatecznie 3&8 zostało konwertowane), to również trudno się zgodzić ze zużywaniem przerw na żądanie w taki sposób. Niestety trenerzy w NFL często ratują się przed upływającymi sekundami na zegarze odmierzającym start akcji biorąc czas. Rzadko zastanawiają się czy ma to sens z punktu widzenia potencjalnej korzyści.

Druga sytuacja jest mniej oczywista. Rams otrzymali piłkę na 57 sekund przed końcem pierwszej połowy z trzema przerwami na żądanie i zagrali dwie krótkie akcje, po czym zeszli do szatni. Czy powinni byli w tej sytuacji zdobyć punkty? Moim zdaniem tak, jednak ta sytuacja nie jest tak oczywista, a McVay miał dobre powody, by nie być zbyt agresywnym. Po pierwsze po karze dostał piłkę na własnym 5. jardzie. To dość niebezpieczna sytuacja i trudna do konwertowania. Co gorsza istnieje spora szansa, że przy nieudanych podaniach trzeba będzie oddać piłkę rywalowi w okolicy środka boiska z 40 sekundami na zegarze. Co gorsza Lions też mieli komplet timeoutów, więc McVay nie mógł sobie pozwolić na zagranie dwóch podań i spalenie zegara w razie niepowodzenia. Wciąż uważam, że wobec dobrze funkcjonującej ofensywy i z Mattem Staffordem na rozegraniu nie można w takiej sytuacji odpuszczać, ale jestem w stanie zrozumieć, czemu trener podjął taką, a nie inną decyzję.

Ostatecznie Rams zabrakło jednego punktu. Nie wystarczyło, że fenomenalny mecz zagrał Puka Nacua, który z 9 złapanymi piłkami na 181 jardów i TD poprawił sobotni debiutancki rekord Rasheeda Rice’a. Zabrakło pomysłu na powstrzymanie dawnych kolegów: Jareda Goffa i Josha Reynoldsa. Lwy skutecznie ograniczyły poczynania Aarona Donalda. Uwolniło to innych pass rusherów Rams, ale żaden z nich nie potrafił tak wpłynąć na mecz jak Donald w swoich najlepszych chwilach.

Dla Lions to historyczna chwila. Wygrali pierwszy mecz playoffów od 1992 r. i dopiero drugi od 1957 (!). Jakkolwiek dalej potoczy się ten sezon, a będzie jeszcze minimum jeden mecz playoffów u siebie przeciwko Tampie, zrobili kolosalny postęp w ostatnich latach.

Rams mają za sobą bardzo udany sezon. Świetny nabór młodych graczy stworzył fundament pod dalsze sukcesy. W nadchodzącym drafcie po raz pierwszy od wybrania Jareda Goffa w 2016 r. będą dysponowali wyborem w pierwszej rundzie. Mają spory kapitał, wyczyszczony limit płac, kilka wielkich gwiazd i szansę na powrót do ścisłej czołówki.

 

Pittsburgh Steelers – Buffalo Bills 17:31

To był wreszcie mecz, na jaki kibice w Buffalo czekali od wielu miesięcy. Bills zagrali przeciwko solidnemu, choć wyraźnie słabszemu przeciwnikowi i zdecydowanie go pokonali, mimo że rywal zagrał przyzwoite spotkanie. Ten mecz wyraźnie pokazał miejsce w szeregu i ambicje obu drużyn – Steelers jako ligowy średniak na granicy playoffów i Bills jako drużyna planująca walczyć o najwyższe cele.

Kluczowy był szybki start. Skuteczna ofensywa Bills skorzystała z dwóch strat przeciwnika, by zbudować przewagę, której nie oddali do końca meczu, choć Steelers zdołali na moment zmniejszyć straty do jednego posiadania piłki w czwartej kwarcie.

Josh Allen wreszcie zagrał mecz na najwyższym poziomie. Był skuteczny, zdecydowany, dawał bardzo dużo swoimi biegami i unikał głupich błędów, które raz po raz stawiały jego zespół w trudnej sytuacji w sezonie zasadniczym. Trzeba jednak przyznać, że defensorzy mieli okazję przechwycić dwa jego podania. Co prawda nie były to klasyczne dropy, ale gdyby zdołali chwycić te piłki, być może mielibyśmy inny obraz meczu.

W Steelers Mason Rudolph zagrał przyzwoite zawody, choć strata w endzone obciąża całkowicie jego konto. Jednak „przyzwoicie” to za mało na Buffalo, jeśli ci nie popełniają błędów. Na pewno jakiś pomysł na rozgrywającego jest w tej drużynie potrzebny na wczoraj, bo ani Rudolph ani Kenny Pickett czy Mitch Trubisky nie są długoterminową opcją na tej pozycji. U każdego z nich sufit to mniej więcej to co zaprezentował Rudolph: solidny mecz bez obezwładniającej ilości błędów.

Obrona zagrała niezłe spotkanie, miała kilka udanych akcji, ale bez T.J. Watta nie mieli szans wspiąć się na ten elitarny poziom, który pozwoliłby utrzymać mecz na styku do samego końca, gdzie łut szczęścia mógłby przechylić szalę na ich korzyść.

Nie był to specjalnie pasjonujący mecz i dokładnie taki, jakiego można się było spodziewać. Co bez wątpienia cieszy fanów Bills i jest dobrym prognostykiem przed wizytą Chiefs w Divisional Round.

 

Philadelphia Eagles – Tampa Bay Buccaneers 9:32

Porażka Orłów w Tampie dopełniła niesamowity upadek tej drużyny. Przed rokiem byli bardzo blisko mistrzostwa. Zaczęli sezon od 10 wygranych w 11 meczach. A potem przyszło sześć porażek w siedmiu kolejnych i przedwczesny koniec sezonu.

Ten mecz pokazał wszystkie negatywne aspekty sezonu Eagles: nierówna i mało kreatywna ofensywa, fatalna obrona, zwłaszcza w środku boiska, słabe tacklowanie. Momentami wyglądało to wręcz na brak chęci do gry niektórych zawodników obrony. Jakby marzyli tylko o tym, by ten mecz się skończył, a oni mogli pojechać na wakacje.

Pomysłem wicemistrzów NFL na odzyskanie równowagi w ataku była gra biegowa. Jednak szybko się okazało, że rywale są na to gotowi, a linia nie jest w stanie wygenerować wystarczająco miejsca. W sumie zagrali zaledwie pięć akcji biegowych w pierwszej połowie, ale żadna nie przyniosła większego sukcesu. O ile niektórzy nawoływaliby tu do większej konsekwencji, to ja jestem w stanie zrozumieć, że trenerzy nie chcieli ugrzęznąć w nieskutecznej formie ataku. Tyle że trudno było o jakąś skuteczną. DeVonta Smith był fantastyczny. Złapał 8 piłek na 148 jardów, ale poza nim nie było sensownej opcji w ataku. Poobijany Jalen Hurts nie zagrał źle, ale nie zagrał też jak jeden z najlepszych rozgrywających w NFL, a jego gra biegowa nie istniała. Widać było brak kontuzjowanego A.J. Browna.

Co gorsza nie zdołali konwertować ani jednej z 11 trzecich i czwartych prób, co nie zdarzyło się w playoffach nikomu od lat 80-tych ubiegłego wieku. Co prawda najlepiej, gdy do trzecich prób w ogóle nie dochodzi, a konwertuje się w pierwszej i drugiej, ale przy wyrównanym poziomie NFL rzadko zdarza się mecz, w którym konwertowanie trzecich prób nie byłoby potrzebne.

W tej sytuacji Eagles i tak mogą mówić o szczęściu, że wynik  był wyrównany do końcówki trzeciej kwarty. Główna w tym zasługa nieskuteczności ataku Buccaneers w pierwszej połowie – zmontowali trzy serie ofensywne z 10 lub więcej akcji, ale każdą z nich wykończyli zaledwie kopnięciem z gry.

W trzeciej kwarcie drużyny wymieniały punty, gdy w sytuacji 3&6 Jalen Hurts pod presją popełnił przewinienie (intentional grounding) we własnym polu punktowym, czego efektem było safety. Niestety duża odpowiedzialność za to spoczywa właśnie na Hurtsie, który w ogóle nie powinien zjawić się we własnym polu punktowym, skoro piłka była snapowana z 14. jarda, a jeśli już cofnął się tak głęboko, powinien legalnie pozbyć się piłki znacznie wcześniej. Niewątpliwe to jeden z tych przypadków, kiedy lider drużyny, której nie idzie, próbuje wziąć na siebie odpowiedzialność, ale w tym wypadku oznaczało to stratę dwóch punktów i piłki, a chwilę później Bucs skorzystali z dobrej pozycji startowej i zdobyli przyłożenie co ostatecznie rozstrzygnęło mecz.

Ogromne brawa dla drużyny z Tampy, która rozegrała znakomite spotkanie w każdym elemencie. Jedyne co im można zarzucić to brak skuteczności na połowie Orłów w pierwszych dwóch kwartach. Baker Mayfield ponownie był po tej dobrej stronie ryzyka, gdy jego agresywne decyzje dają zdecydowanie więcej dobrego niż złego. Zresztą cały sezon tego zawodnika to kolejny dowód na to jak wiele zależy od otoczenia rozgrywającego, zwłaszcza takiego z „klasy średniej”. Czy Baker będzie się cieszył renesansem kariery jak kilka lat temu Ryan Tannehill w Tennessee? Trudno powiedzieć, jednak bez wątpienia pokazał tym sezonem że może być solidnym starterem w playoffowej drużynie, a przeciwko Orłom zaliczył 337 jardów i 3 TD.

W kolejnej rundzie Buccanneers jadą do Detroit. Z kolei przed Eagles offseason pełen trudnych pytań i decyzji. Zwłaszcza że wedle doniesień medialnych sportową karierę planuje zakończyć Jason Kelce. Odejście zawodnika sześciokrotnie nominowanego do All-Pro zawsze byłoby problemem, ale Kelce ze swoim atletyzmem jest unikatem na tej pozycji. Inny center będzie wymagał sporych zmian w playbooku, zwłaszcza w grze biegowej.

 

Exit mobile version