Tak jak pisałem wczoraj, po podsumowaniu kolejki nadszedł czas na dokładniejsze opisanie meczów moich ulubionych Patriots i Packers. Oba zespoły zakończyły weekend w diametralnie odmiennych nastrojach.
Patriots pojechali na trudny teren do odrodzonych Seattle Seahawks. Stadion w stanie Waszyngton to jedna z najgłośniejszych aren w lidze, a twarda obrona i młody mobilny QB Russel Wilson okazały się wielkim wyzwaniem dla przeciwników w tym sezonie. Pierwsza kwarta pokazała, że łatwo nie będzie. Ofensywy wymieniały cios za cios, a defensywy nie mogły sobie poradzić. Jednak w drugiej kwarcie obrona Patriots stanęła wreszcie na wysokości zadania i goście wyszli na prowadzenie 17:10. Wówczas miało miejsce kilkadziesiąt sekund, które było moim zdaniem przełomową chwilą w tym spotkaniu.
Na 48 sekund przed końcem pierwszej połowy Seattle wykonywało punt z własnego 38 jarda. Na stadionie cały czas padało i wiało. Wydawało się, że Seahawks odkopną piłkę, Tom Brady klęknie i oba zespoły udadzą się do szatni. Jednak punter gospodarzy nie zdołał złapać snapu i Patriots mieli 40 sekund i piłkę 24 metry od pola punktowego rywali. Nie zdołali jednak zdobyć touchdownu, a idiotyczne przewinienie Brady’ego pozbawiło ich nawet szans na field goal. Zemściło się też złe zarządzanie zegarem. Patriots pozwolili uciec kilkunastu sekundom nie biorąc czasu, a w końcówce zabrakło im jednej przerwy na żądanie, by zatrzymać zegar. Przerwy, którą zużyli, bo dwie minuty wcześniej w obronie mieli 12 zawodników na boisku (gdyby nie wzięli czasu zostaliby cofnięci o 10 jardów).
W drugiej połowie obrona Patriots kontrolowała sytuację, ale ofensywa była cieniem samej siebie. Najlepszy atak ligi bił głową w mur najlepszej obrony ligi i zdołał zdobyć tylko dwa field goale. Brady znów popełniał zbyt dużo błędów, posyłając kilka niecelnych podań w prostych sytuacjach. Dwa razy przechwycili je obrońcy Seahawks. Dwa field goale to wszystko na co było stać ofensywę Patriots w drugiej połowie, ale obrona gości dzielnie trzymała się przez półtorej kwarty. Wówczas Seattle wróciło do sprawdzonego sposobu z pierwszej kwarty – dalekich podań za całą linię obrony. Okazało się, że secondary Patriots wciąż sporo brakuje, by dotrzymać kroku rywalom, którzy zdołali odrobić straty i wygrać jednym punktem.
Z pozytywów należy odnotować powrót Aarona Hernandeza, który chyba jeszcze nie jest w 100% zdrowy, ale i tak stanowił spore zagrożenie dla obrony rywali. Niestety w końcówce kontuzji barku doznał Brandon Lloyd i na razie nie wiadomo na ile jest ona poważna.
Najgorsze, że sporo winy za porażkę należy złożyć na barkach Toma Brady’ego i sztabu szkoleniowego. O błędach tego pierwszego już pisałem. Ale kilkukrotne złe zarządzanie zegarem i czasami obciąża rozgrywającego w takim samym stopniu jak sztab szkoleniowy. Ponadto w footballu zagrywki najczęściej są podawane zza linii bocznej. Oczywiście QB może zmienić zagrywkę, jeśli widzi coś niepokojącego na boisku, ale taktykę wytyczają trenerzy. I w tej sytuacji pytam się jak to możliwe, że Pats, mający jeden z najlepszych ataków biegowych w lidze w tym roku (wciąż nie mogę wyjść ze zdziwienia) posłali górą 58 (!) piłek, jednocześnie grając tylko 26 akcji biegowych. Przy prowadzeniu! Przy deszczu i wietrze! Aż się prosiło, by spowalniać mecz grając dołem. Fakt, że Ridley nie był najlepiej dysponowany, a Bolden odniósł kontuzję, ale w końcówce naprawdę należało grać przez nieźle spisującego się Woodheada.
Wciąż słabym punktem drużyny jest secondary, czyli ostatnia linia obrony. Defensywni liniowi i linebackerzy spisują się świetnie. Marshawn Lynch, jeden z najlepszych RB ligi w pięciu pierwszych meczach zgromadził przeszło 500 jardów dołem. Z Patriots ledwo przekroczył 40. Średnio przebiegał 4.5 jarda w jednej próbie, z Patriots zaledwie 2.7. Zasłony, krótkie i średnie podania, to wszystko obrona Pats z łatwością powstrzymywała. Ale gdy tylko Russel Wilson posyłał długie, kilkudziesięciojardowe podania, cornerbackowie i safety bostońskiej ekipy byli jak dzieci we mgle. Niestety ten problem będzie powracał. Bill Belichick musi coś wymyślić, w przeciwnym wypadku każdy QB mający dobre długie podania będzie w ten sposób karcił drużynę Patriots. Na szczęście nie grozi im to w arcyważnym niedzielnym meczu z Jets. To drużyna, która lubi grać po ziemi, a na to Pats są gotowi.
W odmiennych nastrojach są Packers. Niestety nie miałem okazji oglądać ich wyjazdowego meczu z Houston Texans, bo zaczął się o 2.30 w nocy naszego czasy, ale same statystyki robią kolosalne wrażenie. Aaron Rodgers, który po słabym początku zaczyna się rozkręcać, wreszcie zagrał jak zeszłoroczny MVP. Po jego podaniach Green Bay zaliczyło aż 6 TD i niepokonana do tej pory ekipa z Houston została kompletnie rozbita. Niezły dzień miała również obrona, która zdołała ograniczyć teksańską koalicję running backów do zaledwie 90 jardów, jednocześnie notując 3 przechwyty i 3 sacki. Po drugiej stronie na swoim poziomie zagrał jedynie siejący spustoszenie drugoroczny DL J.J. Watt, który staje się coraz poważniejszym kandydatem do nagrody defensywnego gracza roku, a nawet MVP.
Packers to w tym roku ekipa wyjątkowo nierówna i chimeryczna. Meczem w Houston pokazali swój potencjał. Jeśli będą grali tak dalej, to mogą jeszcze zawalczyć o Super Bowl. Jednak na razie muszą wejść do play-offów. Czyżby Mike McCarthy miał problemy ze zmotywowaniem swoich graczy?
W tym tygodniu Packers jadą do St. Louis na mecz z Rams. Mecz z gatunku tych, które zespół chcący się liczyć w walce o tytuł po prostu musi wygrywać.