Kto w sobotnie popołudnie nie wybrał się na wrocławski Stadion Olimpijski na derby Wrocławia niech żałuje. Dziewięć zmian prowadzenia, masa szalonych akcji i walka do ostatnich minut. Do tego football na najwyższym polskim poziomie.
Mecze Devils Wrocław z Giants Wrocław (dawnymi The Crew) mają długą historię i z wyjątkiem 2009 r. dostarczały widzom zawsze mnóstwo emocji. W sobotę nawet aura postanowiła się dopasować i mieliśmy jedne z nielicznych tej wiosny ciepłych, słonecznych chwil.
Mecz rozpoczął się jedną z najbardziej niezwykłych sekwencji zdarzeń, jakie miałem okazję kiedykolwiek oglądać na footballowym boisku. Najpierw Giants wygrali rzut monetą i mogli wybierać czy chcą odbierać, czy odkopywać piłkę. Wybrali odkopywanie i już po chwili tego żałowali. Fenomenalną akcją powrotną popisał się Xavier Glenn i Devils prowadzili 6:0. W odpowiedzi Giants zablokowali podwyższenie za jeden punkt, a akcję powrotną na przyłożenie, warte nietypowo dwa punkty, wykonał Deante Battle.
Pierwsza połowa to głównie popisy ofensyw. Nie do zatrzymania był Jamal Schulters, running back Giants, który raz po raz wyrywał się z objąć obrońców Devils i zdobywał kolejne jardy w sytuacjach wydawałoby się niemożliwych. Formacja ataku Devils początkowo próbowała zaskoczyć rywali, praktycznie w ogóle rezygnując z gry podaniowej, grając sporo akcji wildcatem (czyli snapem bezpośrednio do running backa z pominięciem rozgrywającego) oraz wykorzystując jako biegaczy nominalnych defensorów: Clifforda Perrymana i Austina Smitha. Nie szło to jednak najlepiej i wkrótce Diabły wróciły do bardziej tradycyjnych sposobów na zdobywanie jardów, co szło im znacznie lepiej.
Nieco słabiej spisywały się defensywy, zwłaszcza obrona Devils miała spore problemy z zatrzymaniem Schultersa, a kiedy już się udawało, Bartosz Dziedzic znajdował podaniami swoich kolegów z drużyny.
Oba zespoły zdobyły po trzy przyłożenia, jednak Giants schodzili na przerwę prowadząc czterema punktami. Skąd taka różnica? Wszystko sprowadza się do podwyższeń, które Giants wykorzystywali, a Devils nie, łącznie ze wspomnianym podwyższeniem na samym początku meczu, po którym dwa punkty zdobyli nie Devils, a ich rywale.
W drugiej połowie zobaczyliśmy zupełnie inny obraz sytuacji. Przede wszystkim na placu gry pojawiła się kompletnie odmieniona obrona Devils, która przez całą drugą połowę pozwoliła rywalom, zdobywającym do tej pory przeszło 45 punktów na mecz, na dołożenie do swojego dorobku jedynie trzech oczek.
Festiwal kuriozalnych sytuacji trwał. Po serii akcji ofensywnych zatrzymani Giants postanowili kopać field goala. Z prawie 50 jardów. Nie ma chyba w Polsce kopacza, który dawałby takiej próbie większe szanse powodzenia. Na domiar złego (dla Giants oczywiście) kopnięcie zostało zablokowane, a po akcji powrotnej kolejne sześć punktów na koncie Diabłów dopisał Austin Smith. Niestety tylko sześć, bo podwyższenie znowu się nie powiodło. Oto jak zdobyć cztery przyłożenia przy trzech przeciwnika i prowadzić jedynie dwoma punktami.
Giants udał się znowu wyjść na prowadzenie po udanym tym razem field goalu z 37 jardów (co jak na polską ligę również jest niezłym wyczynem). Jednak to było wszystko na co stać było tego popołudnia ofensywę Gigantów.
Wydaje mi się, że zemściła się na nich powtarzalność. Przez cały mecz najlepsze efekty dawały akcje biegowe Schultersa. Większość szła przez środek, gdzie fenomenalnie torowała mu drogę linia ofensywna Giants. Jednak w drugiej połowie obrońcy Devils szli w ciemno do Schultersa, nie obawiając się specjalnie innych zagrożeń. Zostali co prawda kilka razy skarceni podaniami Dziedzica, ale per saldo skupienie się niemal w całości na Schultersie dało świetne efekty. Oczywiście tak dobrego gracza nie da się całkowicie wyłączyć z gry, ale coraz więcej było akcji zaledwie kilkujardowych lub wręcz na minus.
Właściwie defensywa mogłaby rozstrzygnąć to spotkanie już wcześniej, gdyby nie masa głupich kar, w dużej mierze po gwizdku. To nie pierwszy mecz Devils, w którym kary niesportowego zachowania i uderzenia po akcji niweczą wysiłki całej formacji. Niewątpliwie trener Val Gunn i jego sztab będzie musiał nad tym popracować.
W czwartej kwarcie sprawy w swoje ręce wziął nierówno wcześniej grający Sedrick Harris. Rozgrywający Devils udanie miksował własne akcje biegowe z podaniami i wreszcie wykończył serię własnym biegiem, w którym zdobył przyłożenie, choć wydawało się, że nie ma prawa uciec dobrze ustawionym defensorom Gigantów. Potem nastąpiło jedyne w tym meczu udane podwyższenie Devils (od razu dwupunktowe) i nominalni goście wyszli na siedmiopunktowe prowadzenie i stało się jasne, że Giants będą potrzebowali przyłożenia, żeby wyrównać.
Do końca meczu pozostały jedynie niespełna cztery minuty i wówczas jeszcze raz na wysokości zadania stanęła obrona Devils. Najpierw Adam Lary przechwycił pod własnym polem punktowym podanie Bartosza Dziedzica (po czym miał fumble w akcji powrotnej, które szczęśliwie wypadło za linię boczną). Devils udało się ukraść kilka sekund i dwa timeouty Giants, ale musieli odkopnąć i dać rywalom jeszcze jedną szansę. Wówczas w jednej z akcji mocno uderzony przez defensorów Patryk Matkowski zgubił piłkę, którą odzyskał Krzysztof Wis i stało się jasne, że Devils tego mecz nie przegrają.
Na podkreślenie zasługuje fantastyczna atmosfera na trybunach. 1200 kibiców obu drużyn siedziało koło siebie i bawił się znakomicie, bez szpalerów ochrony, płotów oddzielających i innych tego typu urządzeń znanych z meczów piłki nożnej. Fani obu ekip zasługują na najwyższe słowa uznania.
Wynik meczu oznacza, że jeśli Devils wygrają oba mecze, które zostały im do końca sezonu, zajmą pierwsze miejsce w grupie południowej i w półfinale zagrają na własnym boisku. Giants muszą liczyć na potknięcie lokalnych rywali, o co chyba najłatwiej będzie w ostatniej kolejce, gdy Devils jadą do Warszawy na mecz z Eagles. Dwa zwycięstwa Devils będą oznaczały drugie miejsce dla Giants i wyjazdowy półfinał, najprawdopodobniej w Gdyni.
Zapraszam na profil NFL Blog.pl na Facebooku, gdzie możecie obejrzeć galerię zdjęć z tego meczu autorstwa mojej żony Kasi.