Tym razem niespodzianki nie było. Poza drobnymi problemami na samym początku meczu Panthers Wrocław kompletnie zdominowali Zagłębie Steelers i łatwo wygrali 54:7.
Zaczęło się bardzo źle dla ofensywy Panthers. Już w pierwszym snapie zaliczyli stratę. Piłkę zgubił Jamal Schulters, a choć nie widziałem dokładnie co się stało (czyj to był pomysł z tym wielkim namiotem Tyskiego, który zasłaniał kibicom cały środek boiska?) to fakt, że druga z rzędu akcja wildcat zakończyła się fumble (poprzednia tydzień temu z Eagles) powinien dać do myślenia trenerom Panthers.
Wrocławianie szybko odzyskali piłkę, ale linia defensywna Steelers znakomicie przygotowała się na Jamala Schultersa i running back gospodarzy raz po raz zatrzymywał się na ustawianych przez nich zasiekach w środku pola. Na domiar złego w jednej z akcji Mateusz Ostapowicz, jeden z wyróżniających się defensorów z Zagłębia, wybił mu piłkę, co zakończyło się kolejną stratą.
W miejsce Schultersa trener Gaymon wpuścił Deante Battle’a, nominalnego DB i okazało się to strzałem w dziesiątkę. Battle, mniej stawiający na siłę, a bardziej na zwrotność i szybkość, tańczył między defensorami Steelers i całkowicie zdominował serię ofensywną, którą wykończył przyłożeniem. Od tego momentu wrocławianie nawet na moment nie stracili kontroli nad spotkaniem.
Ogromna szkoda, że ofensywa Steelers nie potrafiła się dostosować poziomem do nieźle na początku grających kolegów z defensywy. Aż przykro było patrzeć jak tak doświadczony rozgrywający jak Michał Kołek posyła w ręce rywali piłkę za piłką. W drugiej połowie zastąpił go na chwilę Michał Krzelowski, były gracz wrocławskich Giants, ale to nie zmieniło obrazu gry. Gra biegowa została kompletnie zdławiona przez linię defensywną gospodarzy.
Warto zauważyć, że wrocławianie zmodyfikowali nieco swoje ustawienie w defensywie. W Polsce różnica między 4-3 i 3-4 nie jest tak zauważalna, ale kilka razy Panthers ewidentnie korzystali tylko z trzech liniowych. W niektórych akcjach tylko trzej gracze atakowali linię zwznowienia akcji, reszta się cofała. Dodatkowo chwilami Panthers sprawiali wrażenie, jakby wcielali w życie elementy fire zone blitz, klasycznego schematu defensywnego Dicka LeBeau, koordynatora defensywy, nomen omen, Pittsburgh Steelers. Polega to (w bardzo dużym uproszczeniu) na wielu symulowanych blitzach wzdłuż linii ofensywnej w celu wprowadzenia zamieszania u przeciwnika, żeby przepuścił tych naprawdę blitzujących graczy drugiej linii. Chociaż może źle to odczytywałem i defensorzy Panthers po prostu mieli problem ze zgraniem swoich blitzów w czasie 🙂
Defensorzy Panthers przechwycili w sumie sześć piłek. Po dwa przechwyty zaliczyli Deante Battle i Kamil Ruta, jeden Demetrius Eaton (pick-six), niestety nie pamiętam autora szóstego, tuż pod polem punktowym wrocławian. Tym razem udało się im też utrzymać język za zębami i Panthers przez cały mecz nie zaliczyli ani jednej kary niesportowego zachowania i zaledwie jedno późne uderzenie, ale nie było ono błędem mentalnym, a raczej spóźnioną akcją obronną. Na razie nieźle, zobaczymy co będzie pod presją.
W ofensywie Schulters po jednej serii odpoczynku wrócił na boisko i prezentował się dość przeciętnie. W końcówce zastąpił go rezerwowy RB Ernest Rogowicz, który pokazał, że trudno go powalić, choć nie nabierał imponującej prędkości. Zaliczył jednak swój pierwszy TD w barwach Panthers.
Najlepiej funkcjonowała gra podaniowa. Bartek Dziedzic przestrzelił co prawda kilka dłuższych podań, ale czterokrotnie podawał na TD. Dwa z nich złapał Tomek Dziedzic. Jak zwykle po akcjach braci, książkowych wręcz slantach, ręce same składały się do oklasków. Po jednym złapali Grzegorz Mazur i Dawid Tarczyński. Z kolei w pierwszej połowie kilka krótkich podań na pierwszą próbę złapał Ozan Ozcan.
Najsłabiej wypadła ekipa od puntów. Wychodzili na boisko tylko dwa razy i dwa razy im się nie powiodło. W obu przypadkach próbowali zmyłkowych puntów, a przynajmniej tak to wyglądało. Za pierwszym razem Mateusz Ruta pod presją stracił głowę i kopnął tak niefortunnie, że piłka nie przeleciała nawet pięciu jardów. Złapał ją Artur Loncierz i nie niepokojony przez rywali wrócił z nią na przyłożenie. Za drugim razem Ruta od razu zerwał się do biegu, ale został zatrzymany przed linią pierwszej próby i skończyło się stratą.
W special teams warto za to pochwalić zespół od bronienia akcji powrotnych. Kompletnie zdusili grę powrotną Steelers, a wyróżnił się Krzysztof Wis, który zaliczył kilka bardzo efektownych tackli. Świetną robotę zrobił też przy kickoffach Kamil Ruta, który dwa razy przekopał całe boisko, co w Polsce nieczęsto się zdarza.
Dzisiejszy mecz był dla Panthers jedynie przetarciem przed kluczowym spotkaniem za tydzień. Wrocławianie jadą do Warszawy na rewanż z Eagles, z którymi tydzień temu przegrali we Wrocławiu. Porażka praktycznie przekreśli ich szanse na miejsce w pierwszej dwójce i mecz na własnym stadionie w półfinale.
Niepokoić może słaba forma Schultersa, który w tym sezonie ma spore problemy z utrzymaniem piłki w rękach. Kompletnym niewypałem jest wrocławski wildcat (nie mylić z dziewczynami z Wildcats, które robią kawał dobrej roboty). Martwią też powtarzające się problemy przy puntach, których zapewne w meczu z Eagles zobaczymy przynajmniej kilka. Mam nadzieję, że Mott Gaymon i Mark Philmore dadzą częściej piłkę do ręki Bartkowi Dziedzicowi i pozwolą mu grać górą, bo bieganie ewidentnie nie jest takim atutem Panthers, jak przed rokiem Giants.
Spotkanie Eagles – Panthers już 1 czerwca o 14.00, więc jeśli nie macie żadnych planów to na stadionie przy Konwiktorskiej zapowiada się świetne widowisko.