Czy San Antonio Spurs mają swój odpowiednik w NFL?

San Antonio Spurs logoW niedzielny wieczór San Antonio Spurs zdobyli swój piąty tytuł mistrzów NBA. Zdobyli go w pełni zasłużenie i w fantastycznym stylu, kończąc marzenia Miami Heat o „threepeat”, czyli trzecim tytule z rzędu.

Spurs to organizacja , której sukcesy są w NBA absolutnie bezprecedensowe. Od sezonu 1989-1990 zaliczyli tylko jeden sezon z ujemnym bilansem. Od sezonu 1993-1994 tylko raz zaliczyli mniej niż 50 zwycięstw w sezonie zasadniczym. Odpowiada to mniej więcej 10 zwycięstwom w sezonie NFL. W skróconym lockoutem sezonie 1998-1999 mieli 37 zwycięstw, ale odpowiada to 60 zwycięstwom w normalnym sezonie. Ta jedna wpadka przydarzyła im się w sezonie 1996-1997, ale pozwoliło im to wybrać z #1 w drafcie Tima Duncana, który stał się filarem mistrzowskiej dynastii.

Taka stabilizacja rozciągająca się na ponad dwie dekady jest w amerykańskim sporcie czymś absolutnie bezprecedensowym. Osoby nieznające organizacyjnej specyfiki sportu za oceanem mogą oczywiście przywoływać dominację Barcelony i Realu w każdej dyscyplinie w Hiszpanii czy koszykarskiego Maccabi Tel Awiw w Izraelu (51 tytułów mistrzowskich na 60 możliwych), jednak w amerykańskich sportach zawodowych to coś niespotykanego.

Amerykanie nie ściemniają. Sport to biznes i rozrywka. Rozgrywek nie prowadzą „niezależne” federacje „nonprofit”, tylko potężne korporacje, których udziałowcami są kluby. A te, jak każda firma, dążą do maksymalizacji zysków, która następuje, gdy oferowany produkt jest atrakcyjny. A jest atrakcyjny, kiedy jest nieprzewidywalny. Dlatego jednym z głównych zadań komisarzy amerykańskich lig jest pilnowanie wyrównanego poziomu rywalizacji.

Czasami przyjmuje to ekstremalne postacie, jak na przykład komisarz David Stern blokujący kilka lat temu transfer Chrisa Paula, jednak przede wszystkim narzędziami tej polityki są salary cap, czyli ustalenie limitu wydatków na płace dla zawodników, który uniemożliwia skupowanie gwiazd najbogatszym klubom oraz draft, który powoduje, że najbardziej utalentowani gracze z uniwersytetów trafiają do teoretycznie najsłabszych klubów. Sporą rolę odgrywają też scentralizowane i sprawiedliwie dystrybuowane przychody marketingowe i telewizyjne z działalności lig.

To dlatego tak trudno utrzymać stały wysoki poziom. Wygrywająca drużyna wybiera dalej w drafcie, więc ma gorszy „narybek”. W związku z tym musi utrzymać swoich starzejących się graczy, którym płaci coraz więcej, co powoduje problemy z salary cap. Ekipa zaczyna przegrywać, co daje im wyższe wybory w drafcie i pozwala odbić się od dna. Ten cykl wywołuje kilka negatywnych efektów, jak zjawisko „tankowania” czyli celowego przegrywania, żeby mieć jak najwyższy numer w drafcie. Kilka lat temu w NFL obserwowaliśmy wezwanie „suck for Luck”, czyli „bądźcie do bani dla Lucka”. #1 w drafcie był wówczas Andrew Luck, a najbardziej do bani okazali się Indianapolis Colts.

Jednak ogólnie system sprawdza się bardzo dobrze. Wielkie dynastie wzrastają i upadają. W NBA w latach 80-tych dominowali Celtics Larry’ego Byrda, Lakers Magica Johnsona i „Bad Boys” z Detroit. W latach 90-tych wszystkie te drużyny dopadł potężny kryzys, a dominującą pozycję zyskali Bulls Michaela Jordana. Po odejściu Jordana Bulls sięgnęli dna, a ich miejsce zajęli Lakersi Shaqa i Kobe Bryanta, którzy zawalili się na kilka lat po odejściu O’Neala. Potem byli „Big Three” najpierw w Bostonie (niemal 30 lat od ery Byrda), potem w Miami. Dziś Boston znów „tankuje”, a Heat prawdopodobnie rozlecą się po sezonie.

Nie inaczej było w NFL. W latach 70-tych dominowała „Stalowa Kurtyna” w Pittsburghu, w latach 80-tych Joe Montana i jego 49ers, a początek lat 90-tych należał do Dallas Cowboys. Wszystkie te zespoły po okresach świetności przeszły większe i mniejsze kryzysy, a wprowadzenie salary cap w NFL w roku 1994 jeszcze bardziej wyrównało rywalizację w lidze i zmniejszyło przewidywalność rozgrywek.

Odnoszę się do rozgrywek NBA i NFL, bo je na bieżąco śledzę, ale zapewne podobnie sytuacja ma się w NHL czy MLB (jeśli są tu jacyś fani tych lig proszę o potwierdzenie lub sprostowanie). Weźcie to co napisałem i pomyślcie, że Spurs należą do ścisłej czołówki ligi od przeszło 20 lat. Od sezonu 1997-1998 nie opuścili żadnych playoffów.

Skąd ta bezprecedensowa stabilizacja na wysokim poziomie? Po pierwsze i najważniejsze wybitny szkoleniowiec. Sezon 1997-1998 to pierwszy pełny sezon Grega Popovicha. To facet, który niemal zawsze jest krok przed innymi. Kiedy po kontuzjach liderów Spurs zaliczyli jedyny fatalny sezon przez ostatnie ćwierć wieku i z nieba spadł im Tim Duncan, Popovich stworzył „twin towers”. Potem Spurs byli pionierem gry w ataku polegającej na szukaniu okazji do layupów i trójkach z rogu, co teraz kopiuje cała liga. Wprowadzali innowacje w obronie, których filarem był Bruce Bowen, prototypowy skrzydłowy, jakich teraz poszukuje cała liga (trójki i defensywa za stnowo mle pieniądze). A w tym roku podawali jak szaleni, zupełnie nietypowa taktyka w zdominowanej przez akcje dwójkowe lidze.

Sięgnęli głęboko po pulę europejskich talentów, wychowywali picki z odległych miejsc draftu na gwiazdy (Ginobili, Parker, teraz MVP tych finałów Kawhi Leonard). A do tego filar drużyny Tim Duncan. Może nie najefektowniejszy, nie najdynamiczniejszy, ale na pewno jeden z najlepszych zawodników w historii ligi, który trafił do San Antonio jedynie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.

Wbrew pozorom w NBA łatwiej o długą dominację. W sytuacji, kiedy w drużynie jest 15 zawodników, 12 w składzie meczowym, około 9 gra w decydujących chwilach, z czego może 3-4 to kluczowi gracze, każda gwiazda potrafi kompletnie odmienić losy klubu. A jeśli trafia się dominujący w obronie i w ataku zawodnik w kwiecie wieku jak Jordan, Shaq, Bryant, James czy Duncan znacznie łatwiej zbudować wokół niego dynastię.

W NFL tych zawodników w składzie mamy 53, a nawet największe gwiazdy grają tylko w ataku lub tylko w obronie. Ilu mamy w tej chwili zawodników w lidze, którzy byliby w stanie dołączyć do Jaguars czy Raiders i uczynić z nich kandydatów do mistrzostwa? Nawet Manning, Brady i Rodgers by nie podołali. Tymczasem LeBron James, cokolwiek by o nim nie mówić, praktycznie w pojedynkę zaholował Cavaliers do finałów NBA. Także sam format rozgrywek zmniejsza nieprzewidywalność NBA. W NFL jeden słabszy mecz oznacza wyeliminowanie z playoffów. Czy New York Giants wygraliby serię w playoffach z „prawie-niepokonanymi” Patriots? Czy Baltimore Ravens wygraliby serię z Broncos Manninga dwa lata temu?

Czy w takim razie możliwe jest w ogóle stworzenie drużyny, która nieustannie będzie  w czubie NFL? Moim zdaniem mamy przynajmniej trzy takie przykłady w ostatniej historii ligi, przynajmniej tej po wprowadzeniu salary cap.

Pierwszym są Pittsburgh Steelers, drużyna o bezprecedensowej stabilności na skalę chyba światową. Od 1969 r. w drużynie pracowało tylko trzech trenerów. Tylu Cleveland Browns wymienili w ostatnie dwa lata. W tym czasie Steelers wygrali sześciokrotnie Super Bowl na osiem wizyt w finałach i w obu tych kategoriach są liderami NFL (w pierwszej samodzielnie, w drugiej ex-equo z Dallas Cowboys). Od 1992 r. zaliczyli tylko trzy sezony na minusie. Ostatni w 2003 r. i w następnym drafcie trafił im się Ben Roethlisberger. I choć ostatnie dwa lata mieli nieco słabsze (dwa razy 8-8), to silny finisz 2013 r. pokazuje, że wciąż są liczącą się siłą w lidze.

Drugą drużyną są ich rywale z dywizji, Baltimore Ravens. Początkowo ta formalnie nowa, choć w praktyce przeniesiona z Cleveland drużyna spisywała się słabo, ale od 1999 r. zaliczyli tylko  trzy sezony na minusie i poparli to dwoma mistrzostwami. Tu fundamentem jest stabilność w zarządzaniu klubem. Generalny Manager Ozzie Newsome znany jest z dobrej ręki do debiutantów, a na pozycji trenera pracowały takie autorytety jak Brian Billick czy John Harbaugh. Nawet ziejąca czarna dziura na pozycji quarterbacka nie przeszkadzała im w wygrywaniu.

Jednak ekipą, która moim zdaniem jest najbardziej zbliżona do San Antonio Spurs pod tym względem to New England Patriots. Od 2001 r. nie zaliczyli sezonu na minusie, wygrali dwucyfrową liczbę spotkań w każdym roku poza jednym i tylko dwa razy nie wygrali swojej dywizji i nie awansowali do playoffów. Stworzyli jedyną dynastię w NFL w tym stuleciu zdobywając trzy tytuły w cztery lata na początku ubiegłej dekady i pięciokrotnie w tym stuleciu meldowali się w Super Bowl.

Na tym nie koniec podobieństw. W obu drużynach pracują starzy trenerzy, którzy objęli je mniej więcej równocześnie. Obaj wykazują dużą awersję do mediów. I obaj, mimo zaawansowanego wieku, potrafią się dopasować do zmieniającej się rzeczywistości ligowej. O Popovichu już pisałem, ale i Belichick to chytry lis. Zaczął od mocno defensywnego zespołu z nieopierzonym rozgrywającym, potem był pionierem spreadu w NFL i o mały włos a zaliczyłby pierwszy „perfect season” od wprowadzenia 16-meczowego sezonu. Następnie jako jeden z pierwszych zaczął używać formacji z dwoma TE, by w ostatnim sezonie z sukcesem wrócić do strategii „ground&pound”, która podobno odeszła już w NFL do lamusa.

Obie drużyny mają zawodnika, który stał się filarem i twarzą tej ekipy, a który dobiega końca swoich lat na boisku. Obaj to szczęśliwe trafienia w drafcie. Spurs dość przypadkowo mieli #1. Ale i to by nic im nie dało, gdyby Duncan nie złożył obietnicy umierającej matce, że skończy studia. Gdyby nie to, znalazłby się w drafcie dwa lata wcześniej. A choć Keith van Horn (#2 w drafcie 1997) miał swoje momenty w NBA, to jednak na pewno nie wyniósłby Spurs na takie wyżyny jak Duncan. Z kolei historia Toma Brady’ego w Patriots, #199 w drafcie, jest co roku przy okazji draftu NFL wałkowana do oporu i jeśli nie mdli was na samo wspomnienie, to widać dopiero niedawno zainteresowaliście się tą ligą.

Wreszcie obie drużyny były uznawane za fanów za stojące po ciemnej stronie mocy. „Drewnianych” Spurs, którzy do znudzenia egzekwowali te same schematy uważano za zabójców radosnej, efektownej koszykówki. Tim Duncan i jego niekończące się rzuty z boku trumny o tablicę usypiały fanów. Z kolei za Patriots ciągnie się sprawa „spygate”, a ich wizerunku nie poprawia ogromny nacisk kładziony przez Billa Belichicka na zachowanie wszystkiego co się dzieje w Patriots „in house”. W Nowej Anglii nie tylko media, ale i raporty dotyczące kontuzji graczy traktują jako zło konieczne. Nic dziwnego, że uwielbiający bluzy z kapturem trener wywołuje porónania do Imperatora z „Gwiezdnych Wojen”.

Stała dominacja przez wiele lat to w amerykańskich ligach nie lada wyczyn. Nie ulega jednak wątpliwości, że i te wybitne kluby kiedyś zakończą swoją wspaniałą serię. Steelers i Ravens po kilku słabszych draftach złapali w ostatnim sezonie nieco zadyszki. W Spurs Duncan, Tony Parker i Manu Ginobili są raczej bliżej końca niż początku kariery, a 32-letni Parker to w tej grupie młodzieniaszek. W Patriots Tom Brady ma ważny kontrakt do 2017 r., pytanie czy jego 36-letni organizm to wytrzyma. A pogłoski mówią, że razem z Bradym odejdzie trener Belichick.

Jednak to właśnie za tą nieprzewidywalność tak kochamy sport, prawda?

 

P.S. W związku z tym, że wyjeżdżam na urlop, na kolejne wpisy zapraszam dopiero w lipcu.

Zobacz też

5 komentarzy

  1. Bardzo dziekuje za ten artykul, widac jestem jeszcze bardzo poczatkujaca, bo historia draftu Toma Brady jeszcze mnie bawi…Udanego urlopu. Pozdrawiam

  2. W przeciwieństwie do Spurs, Pats – w tych kilkunastu ostatnich latach nie mieli praktycznie konkurencji w swojej dywizji i mogli sezon zaczynać de facto dopiero w playoffach (acz myślę że niedługo to się zmieni – uwaga na Bills).

    Ostrogi kilka lat temu tak ostro rywalizowały z Mavericks, że nba zmieniła zasady rozstawiania drużyn po to, aby te dwie ekipy najwcześniej mogły spotkać się ze sobą dopiero w finałach konferencji.

  3. A co z Green Bay? Thompson trzyma zespół w czubie też od ładnych kilku lat.

    W MLB nie ma slary cap, bo sprzeciwili się temu zawodnicy i New York Yankees, którzy chyba od zawsze płacą najwięcej. Co ciekawe, nierzadko zdarza się, że drużyna z trzykrotnie mniejszym budżetem wygrywa w play-off jak np. Texas Rangers z jednym z dwóch najniższych budżetów na płace w lidze wyrzucili za burtę Jankesów. Na przestrzeni lat jednak pieniądze wychodzą na wierzch. NYY najwięcej rady grali w finale i najwięcej razy wyfgrywali World Series. Są dwie długości przed całą resztą.

    W NHL też jest ktoś kto pasuje do teorii – Detroit Red Wings. Obecnie Skrzydła posiadają najdłuższą serię gry w play-off. Miniony sezon był 22 dla drużyny z Detroit. Ale chyba czas Red Wings się kończy. Już drugi sezon z rzędu psim swędem wchodzą do play-off. Brak wysokich wyborów w drafcie robi swoje. Trzeba przyznać, że ostatnie sukcesy czyli tytuł sprzed sześciu lat Detroit zawdzięcza fenomenalnym wyborom w dalekich rundach. Obecnych dwóch liderów było wyciągniętch w rundzie szóstej. Ale szczęście nie może trwać wiecznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *