Pośród całego szaleństwa free agency, zmian klubów, rekordowych kontraktów i ciekawych transferów uwagę zwracają dwie historie zawodników, którzy przez lata byli filarami swoich drużyn, a teraz uważają, że zostali niewłaściwie potraktowani. Jedne z nich klub już zmienił, los drugiego wciąż pozostaje niejasny. Tymi graczami są WR Steve Smith i DT Vince Wilfork.
Steve Smith był zawodnikiem Carolina Panthers przez ponad 2/3 historii tej drużyny. Należą do niego wszystkie istotne klubowe rekordy reciverów. Odkąd w 2001 r. został wybrany w trzeciej rundzie draftu przez Panthers złapał 836 podań na 12 197 jardów i 67 TD. Zaliczył czterdzieści trzy 100-jardowych meczów i siedem 1000-jardowycch sezonów. Pięciokrotnie wybierany do Pro Bowl, trzykrotnie do All-Pro. Choć nie należał do największych fizycznie reciverów, wyrobił sobie markę gracza o bardzo pewnych rękach i godnego zaufania.
Smith przeszedł z Panthers przez różne zakręty i koleje losu. W jego pierwszym sezonie wygrali zaledwie jeden mecz, dwa lata później o włos przegrali Super Bowl z Patriots (jest ostatnim graczem Panthers, który grał w jedynym Super Bowl w historii klubu), po kolejnych dwóch latach odpadli w NFC Championship Game, a potem nastąpiła długa posucha. W latach 2006-2012 ekipa z Charlotte tylko raz miała dodatni bilans i awansowała do playoffów, w których zresztą odpadli po pierwszym meczu (2008). Przez ten cały czas Steve Smith dzielnie trwał na posterunku, niezależni czy rzucali do niego klasowi rozgrywający czy kompletne niedojdy. Wyrobił sobie opinię gracza narwanego, nieco niezrównoważonego, ale jednocześnie hojnie wspierającego lokalne inicjatywy charytatywne.
W ostatnich latach nad Caroliną zaświeciło słońce. W 2011 r. debiutantem sezonu został Cam Newton, rok później debiutantem roku w defensywie ogłoszona Luke’a Kuechly’ego, w zeszłym sezonie Kuechly zasłużenie został Defensywnym Graczem Roku, a Ron Riviera Trenerem Roku. Jednak ten ostatni sezon to początek kłopotów Smitha. Zanotował zdecydowanie najsłabszy sezon odkąd do Panthers przyszedł Cam Newton. Słabsze statystyki miał jedynie w debiutanckim sezonie i w 2010 r., kiedy sytuacja na rozegraniu Panthers przypominała tą z obecnych Jets.
W klubie uznano (chyba słusznie), że zawodnik, który w maju skończy 35 lat zmierza do schyłku swojej kariery. Włodarze zaczęli poszukiwać partnera do oddania Smitha w wymianie, nawet się z tym nie kryjąc. Ostatecznie nikogo nie znaleźli i Smith został zwolniony. Jednak co najbardziej zaskakuje w tej sytuacji to fakt, jak bardzo w klubie chciano się pozbyć Smitha. Jego zwolnienie jest absolutnie bez sensu pod każdym względem. Miał kontrakt ważny jeszcze na dwa lata. W tym roku ma gwarantowane 3 mln pensji, którą tak czy inaczej będzie od Panthers pobierał. Po jego zwolnieniu Panthers nie mają recivera, który w zeszłym roku złapał w lidze choć jedno podanie. Cam Newton sam do siebie rzucać nie będzie. Smith, nawet słabszy niż w najlepszych latach swojej kariery, jest zdecydowanie lepszy od nikogo.
Ba, nawet z punktu widzenia salary cap ten ruch był bez sensu. Gdyby transfer Smitha doszedł do skutku, Panthers wręcz straciliby 2 mln pod czapką! Teraz zyskali nieco ponad milion, ale kosztem 4 mln martwych dolarów, które przenieśli na rok następny.
Czujecie teraz jak desperacko usiłowano się pozbyć Smitha z Panthers? Pomijając już zwykłą ludzką przyzwoitość wobec gracza, który stał się symbolem klubu, który na nadmiar tych symboli narzekać nie może. Jednak ruch ten nie ma sensu ani ze sportowego ani biznesowego punktu widzenia. Nic dziwnego, że Smith się wkurzył.
Nie szukał długo nowego pracodawcy. W ciągu jednego dnia podpisał kontrakt w Baltimore wart 11,5 mln w ciągu trzech lat. Tak więc w tym roku będzie pobierał pensję od dwóch klubów, a 3,5 mln dostał od razu jako bonus za podpisanie kontraktu. Jednak jego główną motywacją dla podpisania kontraktu z tym, a nie innym klubem była zemsta. Ravens grają w tym roku z Panthers, a Smith zapowiedział już w swoim stylu, żeby kibice przynieśli na mecz okulary ochronne, bo „krew i flaki będą bryzgać na wszystkie strony”.
W podobnie nieprzyjemnej sytuacji znalazł się Vince Wilfork. Gigantyczny DT przyszedł do Patriots w drafcie 2004 wybrany w pierwszej rundzie. Stał się kluczowym elementem przebudowy defensywy z 4-3 na 3-4. Od początku pełnił rolę nose tackle, czyli gracza, który ustawia się „nos w nos” z centrem przeciwnika. Jest to rola wyjątkowo niewdzięczna. Podstawowym zadaniem NT jest kompletne zablokowanie środka boiska i ściągnięcie na siebie podwojenia, żeby uwolnić atakujących z boku pass rusherów. Nie jest to rola, która przynosi napompowane statystyki i uwielbienie tłumów, jednak „Big Vince” dominował do tego stopnia, że stał się ulubieńcem kibiców. Także w szatni szybko stał się jednym z liderów. Jest ostatnim, poza Tomem Bradym, graczem Patriots, który pamięta ostatni tytuł mistrzowski (Vince był wtedy debiutantem).
Jednak na tym wszystkim cieniem położyło się niesprawiedliwe, według Wilforka, traktowanie go przez Billa Belichicka i jego sztab. Wilfork grał przez sześć lat na debiutanckim kontrakcie, co oznaczało, że jeden z najlepszych graczy NFL na swojej pozycji był koszmarnie niedoceniony pod względem finansowym. Lata leciały, Pats odmawiali renegocjacji kontraktu, a Wilfork wiedział, że kolejny kontrakt będzie jego największą (i pewnie ostatnią) szansą na naprawdę wielkie pieniądze. I w tej sytuacji Patriots przez cały ostatni sezon trzymali go w niepewności, co wpłynęło fatalnie na szatnię, gdzie w 2009 r. brakowało silnych liderów, bo drużyna była w przebudowie. Ostatecznie Vince dostał upragniony pięcioletni kontrakt na 40 mln dolarów, ale na pewno gdzieś w nim zostało poczucie krzywdy.
Wilfork był wciąż dominującym defensorem, zdolnym samemu rozstrzygać mecze. W finale AFC trzy lata temu praktycznie w pojedynkę zmiażdżył linię ofensywną Ravens. Radził sobie mimo że Patriots wrócili w defensywie do systemu 4-3. Jednak poprzedni sezon zaczął znacznie słabiej i jeszcze we wrześniu zerwał ścięgno Achillesa. Jego brak był odczuwalny, jednak Patriots zaczęli się zastanawiać, czy warto pakować takie pieniądze w gracza, który może wrócić nie w pełni formy i w ogóle być u schyłku kariery. W 2014 r. Wilfork ma zarobić 7,5 mln i liczyć się na 11,6 mln przeciwko salary cap. Jego zwolnienie natychmiast uwalnia 8 mln dolarów.
Patriots Billa Belichicka to trochę odpowiednik Manchesteru united Alexa Fergusona. Nikt nie jest większy niż klub. Ferguson nie bał się wykopać z drużyny Cantony, Keana, Beckhama czy van Nisterlooya. Bellichick równie zdecydowanie i czasem równie nieprzyjemnie rozstawał się z Lawyerem Milloyem, Tyem Law, Asante Samuelem, Randy Mossem, a ostatnio z Wesem Welkerem. Dla Patriots futbol to biznes, gdzie nie ma sentymentów. Albo zasługujesz na swój kontrakt albo wylatujesz. Teddy Bruschi, jedna z ikon klubu, został tylko dlatego, że zgodził się na redukcję kontraktu pod koniec kariery. Ale m.in. dzięki takiemu podejściu od 2001 roku Patriots kończą każdy sezon na plusie.
Wilforkowi zaproponowano drogę Bruschiego, czyli redukcję pensji w 2014 r. W odpowiedzi gracz uniósł się honorem i poprosił o zwolnienie z kontraktu. Wątpliwe, żeby gdziekolwiek dostał większe pieniądze niż te, na które zapewne zgodziliby się Patriots, ale dla Wilforka to kwestia zasad. Czy faktycznie poświęcił dla klubu tyle, że należy mu się specjalne traktowanie? Alex Ferguson by się nie zgodził. Bill Belicheck również.
Jak na razie wciąż nie wiadomo jak zakończy się saga Wilforka. Z każdym dniem wartość Vince’a na rynku spada, bo klubu znajdują swoich graczy gdzie indziej i mają coraz mniej do wydania w miarę podpisywania nowych umów. Obie strony świetnie o tym wiedzą. Czyżby Patriots brali Vince’a na przetrzymanie?
NFL to brutalny biznes. Przeciętna kariera w tej lidze trwa 3,5 roku. Kluby nie mają litości dla graczy, którzy na boisku tracili zdrowie, zrywali więzadła, krwawili i doznawali wstrząśnień mózgu. Ale nie płaczcie nad nimi za mocno. Minimalna płaca dla debiutanta w NFL to 420 tys. dolarów rocznie. Średnia przekracza 2 mln dolarów. Pytanie komu z nas uda się zarobić 2 mln dolarów w ciągu całego życia?
Brak komentarzy
Czy do tej listy mogę dodać Justina Tucka? Kapitan i ostoja defensywy Big Blue przez ostatnie lata, przez najbliższe 2 sezony będzie graczem Raiders gdzie zarobi 11 milionów. W odróżnieniu od Smitha i Wilforka on był rzeczywiście wolnym agentem ale każdy w niebieskiej części Nowego Jorku zakładał, że on wróci. Jak się okazało, każdy oprócz Jerrego Reesa (managera Giants).
Już po podpisaniu kontraktu z nowym klubem Tuck mówił w mediach, że Giants nie musieli nawet wyrównywać oferty Raiders, o on usatysfakcjonowany byłby ofertą rzędu 7-8 milionów za dwa lata.
W efekcie o ile teraz secondary nowojorczyków jest o jednego cornerbacka od bycia najlepszą na wschodzie, tak po odejściu Tucka i Josepha (do Minnesoty) ich front seven wygląda tragicznie i kibice chyba już muszą zacząć się modlić chociażby o powrót do pełnego zdrowia i formy Jasona Pierre-Paula…
Giants dogadali się z Rodgersem-Cromartie. 35 milionów za 5 lat. Nie wiem jak planują poprzesuwać pieniądze, ale na tą chwilę zestaw: DRC i Prince Amukamura na bokach plus Will Hill i Antrel Rolle jako safety plus Walter Thurmond jako nickelback wygląda na papierze na drugą najlepszą secondary w lidze.
Jarred Allen powiedział ponoć, że jeśli nie dostanie nigdzie takiej kasy jak chce, to zakończy karierę, bo nie będzie rozmieniać się na drobne. Może Wilfork ma podobne pomysły?