Panthers Wrocław pokazali świetny futbol amerykański po obu stronach piłki, a zwłaszcza w defensywie. Po piorunującej trzeciej kwarcie odnieśli pierwsze w historii polskich drużyn zwycięstwo w europejskich pucharach i jeśli za dwa tygodnie w Pradze pokonają tamtejszych Lions, to awansują do Final Four!
Przed meczem z Triangle Razorbacks nie brakowało sprzecznych opinii na temat faworytów tego spotkania. Polskie klubowe drużyny od dawna nie mierzyły się w oficjalnych meczach z rywalami z Europy, a kiedy cztery lata temu po raz ostatni spróbowali tego Giants Wrocław, ponieśli sromotną klęskę. Wiadomo, że od tego czasu nasz futbol poszedł do przodu, ale dzisiejszy mecz miał być odpowiedzią na pytanie o realną siłę naszego klubowego futbolu amerykańskiego.
Mam nadzieję że faktycznie pokazał realną siłę, bo Panthers zagrali świetny mecz, choć pierwsza połowa nie wyglądała aż tak obiecująco. Jak zwykle najgorszym przeciwnikiem wrocławian byli oni sami. Stracili dwie piłki, a dwie pierwsze wycieczki do red zone nie przyniosły punktów. Za pierwszym razem QB Steven White i RB Mateusz Szefler zgubili piłkę przy przekazywaniu, a za drugim razem kary spowodowały nieuznanie przyłożenia i cofnęły Pantery poza zasięg skutecznego kopnięcia z pola.
Dopiero w połowie drugiej kwarty wynik otworzył Konrad Starczewski, który dostał krótkie podanie od White’a i w swoim stylu wbił się w pole punktowe.
Do przerwy 7:0, bo obrona Panthers nie pozwoliła na wiele ofensywie prowadzonej przez rozgrywającego Marka Delancellottiego. Przyjdzie jeszcze napisać o niej więcej, na razie poprzestanę na stwierdzeniu, że Dziki przez trzy kwarty właściwie nie istniały w ofensywie.
Nieco lepiej wyglądała obrona Duńczyków. Wyróżniał się zwłaszcza ich linebacker z #63, ale że w ich oficjalnym składzie taki człowiek nie widnieje, to nie wiem jak się nazywa 🙂 W każdym razie Panthers grali bez Ricky’ego Stevensa, bo w Lidze Mistrzów obowiązuje limit dwóch importów. To nieco ułatwiło robotę Duńczykom, którzy dość skutecznie zatrzymywali grę biegową wicemistrzów Polski. Znacznie lepiej funkcjonowała gra podaniowa Panter, a kapitalną pierwszą połowę rozegrał Patryk Matkowski.
Spotkanie rozstrzygnęło się w trzeciej kwarcie, gdy w ciągu niespełna pięciu minut czasu boiskowego wrocławianie zdobyli trzy przyłożenia. Festiwal ofensywny otworzył 21-jardowym biegiem Mateusz Szefler, a kapitalnym blokiem z pozycji FB drogę utorował mu Starczewski. Chwilę później efektownym przechwytem popisał się Adam Lary, a w pierwszej akcji ofensywnej po przejęciu piłki White posłał długą piłkę na skrzydło do Grzegorza Mazura, co skończyło się 56-jardowym TD. Razorbacks rozegrali w ataku tylko kilka akcji, bo tym razem przechwytem popisał się Deante Battle, a dzieła zniszczenia dopełnił Tomasz Dziedzic, który złapał 27-jardowe podanie. W ostatniej odsłonie lekko zdekoncentrowani wrocławianie stracili 10 punktów, ale nie miało to większego znaczenia.
Na ogromne brawa zasługuje defensywa Panthers. Razorbacks ofensywnie po prostu nie istnieli, a to przecież drużyna, która od 2006 r. tylko raz nie zagrała w Mermaid Bowl (czyli spotkaniu o mistrzostwo Danii), a w ciągu ostatnich 10 lat sięgnęli po 6 tytułów mistrzowskich. Kapitalny mecz rozegrał Deante Battle, który ustawiał się zarówno jako safety, jak i nickel corner. Z tej drugiej pozycji siał spustoszenie w blitzach.
Blitze były kluczem do skutecznej defensywy. Niemal w każdej akcji któryś z blitzujących wrocławian wywierał presję na Delancellottiego, który momentami kompletnie tracił głowę. Na pewno jutro obudzi się mocno obolały. Skutecznie blitzowali zwłaszcza Battle, Kamil Ruta i Krzysztof Wis, a kawał świetnej roboty w d-line jak zwykle zrobił Szymon Adamczyk. Razorbacks próbowali to kontrować grą screenami, ale Panthers byli czujni, a poza tym Delancellotti często miał za mało czasu nawet na screen.
W ofensywie, poza początkiem meczu, nie było widać braku Stevensa. Kapitalnie grał Starczewski, który w swoim stylu parł do przodu niczym czołg i wyrywał trudne jardy i pierwsze próby z obrońcami uczepionymi pleców. Biegał, łapał i blokował.
Kluczowa była jednak gra podaniowa, na którą Razorbacks nie mieli odpowiedzi. O-line dawała White’owi wystarczająco dużo czasu, żeby ten mógł odnaleźć podaniami kolejnych kolegów. Na początku łapał głównie Matkowski, a potem dołączyli do niego Tomasz Dziedzic, Grzegorz Mazur, Adam Góralski i Miłosz Maćków.
Boli mnie, że muszę to napisać, ale ofensywa kierowana przez White’a wyglądała znacznie lepiej, niż ta kierowana przez Bartka Dziedzica. Nie jest to może do końca wina rozgrywającego reprezentacji Polski, bo White miał kilka „fuksów” (kilka słabszych rzutów mogło paść łupem defensorów Razorbacks), pomogła mu też dobra pogoda. Jednak ten mecz, w połączeniu z występem Dziedzica przeciwko Seahawks, na pewno dostarczył argumentów zwolennikom tezy, że Panthers potrzebują amerykańskiego QB, żeby rywalizować na najwyższym poziomie.
Okazałe zwycięstwo przyszło okupić stratami. Na samym początku meczu poważnie wyglądającego urazu kolana doznał Dawid Tarczyński. Drugą połowę oglądał już „po cywilnemu”. Biorąc pod uwagę jego historię kontuzji kolan, jest się czym martwić. Patryk Matkowski przepłacił kapitalną pierwszą połowę wstrząśnieniem mózgu. Adam Góralski spędził pół meczu na stole fizjoterapeuty, który mocno pracował nad jego kostką. A Dawid Pańczyszyn po jednym z podwyższeń został nieprzepisowo zaatakowany przez rywali i doznał urazu nogi, chyba łydki. Jednak po tej kontuzji kopnął jeszcze celnie z pola, więc raczej nic bardzo poważnego się nie stało.
Wielkie gratulacje dla Panthers Wrocław. Pokazali, że polski futbol może liczyć się w Europie i mam nadzieję, że za dwa tygodnie w Pradze postawią kropkę nad „i”.
P.S. A numerów na tych ciemnych jerseyach Panthers za cholerę nie widać z trybun 😉