Po emocjonującym meczu stojącym na bardzo wysokim poziomie, Panthers Wrocław pokonali Danube Dragons 49:34 i awansowali do finału Ligi Mistrzów IFAF!
Kiedy pierwsze, nieśmiałe europejskie wojaże naszych drużyn kończyły się wysokimi porażkami, trudno było marzyć o takim sukcesie. A jednak nasz futbol amerykański wykonał w ostatnich latach niebywały postęp. Już pierwsze zwycięstwo w tegorocznej IFAF Champions League nad Triangle Razorbacks stanowiło historyczny sukces. Ale dziś we Wrocławiu wszyscy marzą o wygraniu tych rozgrywek Pozostał tylko jeden mecz.
Piątkowe spotkanie półfinałowe z Danube Dragons miało wszystko, co lubią fani futbolu amerykańskiego. Świetne akcje indywidualne i zespołowe po obu stronach piłki, wysoką intensywność, dużo punktów i masę emocji.
Zaczęło się od wymiany ciosów z obu stron. Początkowo Panthers mieli sporo problemów z atletycznymi i dobrze penetrującymi defensywnymi liniowymi Smoków. Od początku zatrzymywali biegi Konrada Starczewskiego i wywierali presję na wrocławskiego QB, EJ White’a. Po drugiej stronie szalał amerykański rozgrywający gości, Alexander Good, kilka niezłych biegów zaliczył też RB Florian Pos. Wrocławianie dość szybko dopadali do obu graczy, jednak mieli spore problemy z ich powaleniem, zwłaszcza w przypadku stosunkowo drobnego, ale bardzo szybkiego i zwrotnego Gooda.
Po pierwszej kwarcie było 7:10 dla gości i zapowiadało się na bardzo wyrównany mecz. Jednak druga kwarta to piorunujące uderzenie Panter. Sygnał do ataku dały special teams. Po przyłożeniu wrocławian i błędzie gości na kickoffie, Dragons zaczynali swoją serię ofensywną bardzo blisko własnego pola punktowego. Bardzo dobra postawa obrony gospodarzy wymusiła punt. Zły snap i zgubioną piłkę nakrył w polu punktowym Wiktor Zięba, po raz pierwszy dając Panterom przewagę dwóch posiadań (21:10). Goście zdołali odpowiedzieć kopnięciem z pola, ale potem to wrocławianie zdobyli kolejne dwa przyłożenia i po pierwszej połowie mieliśmy wynik 35:13.
Panthers nieco zmienili grę w ataku. Znacznie lepiej spisywała się o-line, która rozgryzła już zmyłki d-line gości i nie pozwalała na tak łatwe penetracje. Ponadto wrocławianie obficie stosowali zone read w połączeniu z opcją (jeden ze skrzydłowych biegnie za rozgrywającym, który ma możliwość odrzucić mu piłkę do tyłu). To nieco neutralizuje agresywną d-line, która musi czytać grę, zamiast po prostu atakować. White niemal zawsze zatrzymywał piłkę przy zone read. Nie wiem czy choć raz zostawił ją Starczewskiemu. To spowodowało, że w pewnym momencie Dragons zaczęli ignorować zmyłkę i szli w ciemno do White’a, ale atletyczny QB gospodarzy i tak zdobywał kolejne jardy i pierwsze próby biegami.
Do tego udało się uruchomić najgroźniejszą broń Panthers, czyli długie podania do Patryka Matkowskiego i Tomasza Dziedzica. Lepsza gra o-line w połączeniu z zagrożeniem biegami kupiło White’owi na tyle dużo czasu, by Matkowski i Dziedzic mogli rozpędzić się na dystansie. W kilku akcjach błysnął również Wiktor Zięba, kolejny z grupy utalentowanych WR-ów z rocznika ’94.
Dobrze grała defensywa wrocławian, która sprawiła sporo kłopotów gościom swoją zmiennością. Cornerbackowie grali zarówno press (nacisk na recivera przy linii wznowienia akcji), jak i kryli „na radar”. Nieźle czytali grę i nawet jeśli nie wybronili podania, to reciver musiał liczyć się z otrzymaniem mocnego ciosu. Kilka akcji zagrali każdy swego bez cofniętego safety, kilka w Cover 2 z dwoma cofniętymi defensorami (najczęściej byli to Deante Battle i Krzysztof Wis). Do tego udanie miksowali zwykłą presję d-line z blitzami braci Ruta.
Obrona wrocławian była zdecydowanie agresywniejsza, co skutkowało kilkoma wybitymi piłkami, ale i masą flag. Tylu przewinień nie widziałem od pierwszego meczu Panthers – Seahawks, gdy obie drużyny rywalizowały w ilości offside’ów i falstartów. Niestety sędziowie prowadzili ten mecz bardzo po aptekarsku. Pozwalali na zdecydowanie mniej niż w PLFA i moim zdaniem nieco zbyt pochopnie sięgali po flagi, by ukarać wrocławian 15 jardami za późne uderzenie lub niesportowe zachowanie. Z drugiej strony gospodarze nie potrafili dostosować się do aptekarskiej linii sędziowania i kilka razy zupełnie niepotrzebnie sprezentowali gościom pierwsze próby jakimś późnym uderzeniem czy defensywnym trzymaniem.
Wydawało się, że świeżo koronowani mistrzowie Polski kontrolują ten mecz i dowiozą wynik do końca. Jednak trzecia kwarta to zryw gości. W przerwie zmienili taktykę i zaczęli opierać się na krótkich podaniach na skrzydła oraz biegach Gooda. Odbierali pierwszy kickoff w drugiej połowie i udało im się zdobyć przyłożenie. Dodatkowo na skutek kolejnej 15-jardowej kary wykopywali piłkę ze środka boiska, co ułatwiło im skuteczną egzekucję onside kicku. Po kolejnym przyłożeniu zmniejszyli przewagę Panter do jednego posiadania piłki (35:27, czyli przyłożenie z dwupunktowym podwyższeniem). Ofensywa Panthers została zmuszona do puntu i nagle na przełomie trzeciej i czwartej kwarty Dragons kroczyli pewnie po wyrównujące przyłożenie.
Decydującym momentem meczu był błąd ofensywy gości. Good nie zrozumiał się z jednym ze swoich reciverów, który biegł ścieżkę na zewnątrz, podczas gdy rozgrywający drużyny austriackiej posłał piłkę na środek boiska. Tam przechwycił ją Karol Mogielnicki. Chwile później Ej White puścił 74-jardową bombę na przyłożenie do Tomka Dziedzica, która kompletnie podcięła skrzydła gościom.
(Na marginesie: oficjalna strona IFAF Champions League podaje, że po tym przyłożeniu podwyższał Reinhard Knaus, kicker Dragos. To pewna odmiana, bo z reguły po przyłożeniach Panter kopał… Paweł Dobek. Przynajmniej według IFAF. Oczywiście kopał jak zwykle Dawid Pańczyszyn, najwyraźniej #77 Dobka pomylił się komuś z #11 Pańczyszyna)
W drużynie gości na wyróżnienie zasługuje Alex Good, który świetnie biegał, podawał i wymykał się niczym piskorz z rąk defensorów Panthers. Jednak pod koniec trzeciej kwarty wyraźnie zaczął odczuwać liczne uderzenia i w ostatniej odsłonie nie był już tak skuteczny. Nieźle spisywali się też skrzydłowi: Johannes Prammer i Felix Reisacher.
W drużynie Panthers w ataku dzielił i rządził White. Nie mamy oficjalnych statystyk, ale zapewne zdobył ok. 100 jardów biegami i ok. 300 jardów podaniami [edit: oficjalne statystyki podają 95 jardów biegiem i 312 jardów podaniami]. Podał na 4 TD i wybiegał 2 kolejne. W czwartej kwarcie w sytuacji 4&1 na 30 jardzie połowy Dragons wykonał kapitalny slalom i przyłożeniem ostatecznie rozstrzygnął spotkanie. Był to bieg bliźniaczo podobny do nieco dłuższej akcji z ostatniego Superfinału. Na wyróżnienie zasługują też reciverzy: Matkowski, Dziedzic i Zięba.
W defensywie jak zwykle najaktywniejszy był Kamil Ruta, który niestety przepłacił to drobnym urazem. Na pozycji cornerbacka kapitalnie spisywał się Adam Lary, kilka razy z dobrej strony pokazał się Mikołaj Cieśla. W d-line najlepiej spisywali się Szymon Adamczyk, Adrian Brudny i Michał Nowak.
W niedzielę o 14.00 finał przeciwko Milano Seamen, drużynie bardzo fizycznej i raczej mało finezyjnej. Możemy spodziewać się ostrej walki i nieco mniej ofensywnych fajerwerków niż w półfinałowym spotkaniu przeciwko Dragons. Niemniej na pewno warto wybrać się na wrocławski stadion przy ul. Oporowskiej. Mam nadzieję, że kiedyś opowiem wnukom, jak to byłem świadkiem pierwszego triumfu polskiego zespołu w Lidze Mistrzów IFAF 🙂